Tym razem, co za szczęście, problem nie dotyczy bezpośrednie mnie i mojego domu. Podrzucili mi go znajomi, którzy pobudowali się na wsi, blisko dużego miasta. Otóż, znajomi walczą z wyjątkowo paskudnym sąsiadem, bo domorosłym deweloperem – to gość, który na fali boomu budowlanego i bańki na rynku nieruchomości postanowił kupić 3 działki obok moich znajomych i zbudować na nich łącznie sześć lokali w zabudowie szeregowej. Nic wielkiego, ale sposób prowadzenia budowy jest niesamowicie uciążliwy. Znajomi cierpliwie znosili hałasy od 6 rano, nawet w dni świąteczne, aż czara goryczy się przelała. Poszło o zniszczoną drogę dojazdową do budowy dewelopera, która jest jednocześnie drogą do domu moich znajomych.
Mieszkanie przy drodze gruntowej to koszmar i wybierając taką nieruchomość trzeba mieć oczywiście świadomość, że wiąże się to z ogromnymi niedogodnościami. Znajomi to zaakceptowali, a nawet na własny koszt utwardzili drogę tuż przy swojej posesji. Wszystko było w porządku do momentu, aż deweloper nie zamówił dostawy towaru – łącznie pięciu TIR-ów z bloczkami betonowymi i pustakami.
Ponieważ droga na wysokości budowy dewelopera od dawna jest nieprzejezdna, sprytny „psiembiorca” wpadł na genialny pomysł rozładowania dostawy materiałów przed posesją moich znajomych. Tam jest (a właściwie było) twardo, więc kierowcy nie bali się, że ugrzęzną w błocie. Ten materiał został następnie zwieziony na działki dewelopera ładowarką kołową. Pech chciał, że tego dnia była ulewa. W ciągu kilku godzin wcześniej utwardzona i w miarę równa droga zamieniła się w pobojowisko.
Znajomi, co nie dziwi, wpadli w furię. Właściwie nie są teraz w stanie wyjść poza swoją posesję, no chyba że w gumofilcach. Spacer z psem urósł do rangi realnego problemu. O ubłoconych samochodach, podjeździe z kostki za ciężkie pieniądze i posadzce w garażu nie ma już nawet co wspominać. Znajomi przestali nawet zapraszać gości, bo dojeżdżając do nich naprawdę można sobie uszkodzić auto.
Co na to deweloper? „Rozumiem”, „Przepraszam”, „Naprawimy”, „No takie są prawa budowy” i inne tego typu banialuki. Minęły dwa tygodnie, droga nie została naprawiona, a wręcz jest coraz bardziej rozjeżdżana przez ciężki sprzęt.
Ta sytuacja jest o tyle problematyczna, że nie mówimy o drodze gminnej, a prywatnej, w której udział ma również deweloper. Formalnie zatem zniszczył… swoją działkę. Znajomi mają ograniczone możliwości w zakresie wywierania nacisku na dewelopera. Bombardują go telefonami, sięgają po groźby, grają na emocjach, ale to nic nie daje.
Na razie stanęło na tym, że deweloper utwardzi drogę tymczasowo, a wiosną wyrówna teren i nawiezie tłuczeń. Wszyscy sąsiedzi – a jest ich obecnie zaledwie pięciu, włącznie z deweloperem, mają również zrzucić się na porządny remont drogi, z wykonaniem solidnej podbudowy. Do tego czasu znajomym pozostało właściwie tylko zaciskanie zębów, codzienne zamiatanie podjazdu i garażu, korzystanie z kaloszy, a z mycia samochodów po prostu zrezygnowali – to nie ma sensu.
Na tle tej sytuacji moje wcześniejsze utyskiwania na sąsiadów wydają się być błahostką i szczerze współczuję znajomym, natomiast wiem, że nie jest to odosobniony przypadek. W Polsce mamy niestety ciche przyzwolenie na samowolkę deweloperów. Uwierzyliśmy, że ich działalność jest motorem napędowym gospodarki, że budowa domów i mieszkań to priorytet, dlatego trzeba przymykać oko na wszelkie patologie, od jakich roi się na terenach inwestycji deweloperskich. Problem w tym, że deweloper wybuduje, sprzeda, zarobi krocie, ale pozostawi po sobie bajzel, sąsiedzkie traumy i konflikty, które obchodzą go tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Urzędnicy? Mają to w nosie, ponieważ gminom zależy wyłącznie na wpływach z podatków, a te zapewniają nowe inwestycje deweloperskie. I tak to się żyje w tym naszym pięknym kraju, błotem i łzami płynącym.
Autor: Andrzej Weiss