Londyn jest miejscem posiadającym wiele zalet. Poza wiktoriańskim stylem, klimatem zdecydowanie cieplejszym od naszego (przynajmniej w zimie) i jednymi z najciekawszych muzeów na świecie ma jeszcze jedno: West End. Składając wizytę w największym mieście Anglii chciałem naocznie przekonać się, skąd bierze się sława tego miejsca i znajdujących się w nim teatrów.
Wybór odpowiedniego przedstawienia zajął mi trochę czasu, bo co drugi show na West Endzie z definicji jest reklamowany jako „smash hit”. Po namyśle wybrałem „Billy’ego Elliota”, który od czterech lat robi w Londynie furorę i okupuje czołowe miejsca na listach największych przebojów kasowych. Trochę czasu zajęło mi znalezienie miejsca, gdzie dało się kupić bilet i przy tym nie zbankrutować (ceny w londyńskich teatrach wynoszą zwykle od czterdziestu do siedemdziesięciu funtów). W rezultacie w sobotę po Nowym Roku znalazłem się na Victorii, tuż koło słynnego wśród Polaków dworca, w teatrze Victoria Palace.
Jest to miejsce staroświeckie, szacowne i niezbyt wygodne – budynek musiał powstać co najmniej sto lat temu, więc nie spełnia nowoczesnych standardów. Ma to jednak i dobrą stronę – rzędy na widowni wznoszą się pod tak ostrym kątem, że praktycznie z każdego miejsca ma się doskonały widok na całą scenę. Staroświeckie wnętrza kryją też zaawansowaną technologię: pod sceną znajduje się kilka wind, dzięki którym w kilkanaście sekund można zmienić dekoracje. Dzięki temu w okamgnieniu robotnicze mieszkanie może stać się klubem bokserskim; akcja jest płynna, szybka i dynamiczna, a widz nie traci uwagi w czasie nużących przerw.
Musical „Billy Elliot” powstał w tym właśnie teatrze, na bazie świetnego filmu Stephena Daldreya z 2000 r., który także okazał się w Wielkiej Brytanii „smash hitem” (Daldry zajął się również reżyserią przedstawienia). Billy to chłopak z angielskiego hrabstwa Durham, półsierota wychowywany przez ojca górnika i starszego brata górnika, który postanawia zostać tancerzem baletowym. Pomysł przekracza zdolności zrozumienia rodziny, w której każdy mężczyzna pracował dotąd fizycznie pod ziemią, tym bardziej że Margaret Thatcher likwiduje właśnie nierentowne kopalnie i całe miasto strajkuje, walcząc o miejsca pracy będące źródłem utrzymania prawie każdego mieszkańca. Zrozumienie Billy znajduje tylko u ekscentrycznej nauczycielki tańca i u jeszcze bardziej zwariowanego przyjaciela Michaela, lubiącego przebierać się w damskie ciuszki.
Oglądając „Billy’ego Elliota” można zrozumieć, dlaczego mówiąc o teatrze, w języku angielskim praktycznie nigdy nie używa się słowa „przedstawienie”, a prawie zawsze słowa „show”. Show w londyńskim teatrze ma przyciągnąć uwagę widzów, dać solidną dawkę rozrywki, rozśmieszyć, wzruszyć, a przy okazji dostarczyć pozytywnych emocji. „Billy Elliot” to show przez duże „s” – musical stworzony specjalnie po to, by wszystkiego tego dostarczyć.
Rewelacyjną muzykę do „Billy’ego” napisał Elton John – to solidna kolekcja wpadających w ucho hiciorów, takich jak śpiewane przez chór górników „Solidarity” i złośliwe „Merry Christmas, Maggie Thatcher”. Dzieci robią furorę piosenką „Expressing Yourself” (o której jeszcze wspomnę). Największym hitem musicalu jest świetne „Electricity”, do wykonania którego brytyjska telewizja zapraszała aktorów chyba z kilkadziesiąt razy. Jest też oczywiście „Jezioro łabędzie” w lirycznych scenach, kiedy Billy uczy się kroków baletowych i spotyka samego siebie z przyszłości, gdy udało mu się dostać do wymarzonej Królewskiej Szkoły Baletu w Londynie. I całe mnóstwo piosenek nastrojowych, sarkastycznych i zabawnych.
Osobny temat to taniec. Wszystkie dzieci grające w musicalu to zarazem tancerze – i to dający nieprawdopodobne popisy, raz po raz nagradzane żywiołowymi owacjami. Największą furorę – w dwóch kilkuminutowych solowych występach – robi czterech aktorów grających na przemian Billy’ego: najpierw w „Angry Dance” (wściekłym tańcu po odmowie wyjazdu na przesłuchania szkoły baletowej), potem w czasie wykonania „Electricity”. Pole do popisu mają też odtwórcy roli Michaela, a wszyscy aktorzy żegnają się z publicznością układem tanecznym na melodię „Expressing Yourself”. śadne relacje filmowe, nagrania studyjne ani recenzje nie oddadzą mieszanki wybuchowej, jaką stworzyli autorzy „Billy’ego Elliota”. Aby jej doświadczyć, trzeba znaleźć się w ciasnym wnętrzu, w którym na każde słowo żywiołowo reaguje półtora tysiąca ludzi, zobaczyć brawurową grę aktorską i usłyszeć orkiestrę grającą na żywo. Kiedy kończy się któraś z piosenek, następują cięte, mało cenzuralne dialogi; kiedy kończą się dialogi, dzieci wykonują jeden z popisowych układów tanecznych; kiedy kończy się taniec, rozpoczyna się któraś ze scen z dużą dawką humoru. W czasie trzygodzinnego spektaklu owacje rozlegają się co najmniej raz na kwadrans.
Musical należy do gatunku, o którym Brytyjczycy mówią „feel-good”. Od początku wiadomo, że Billy przełamie nieufność środowiska, zdobędzie wsparcie rodziny i dostanie się do Królewskiej Szkoły Baletowej. Przesłaniem przedstawienia jest to, że marzenia można spełnić, a najważniejszą rzeczą jest być zawsze sobą. Najlepiej wyraża to piosenka „Expressing Yourself”, śpiewana przez Michaela:
Cos what the hell is wrong with expressing yourself?
For wanting to be me?
What the hell is wrong with wearing a dress?
Being who you wanna be? (…)
What the hell is wrong with expressing yourself?
For trying to be free!1
Cztery lata po premierze Victoria Palace nadal wystawia około dziesięciu spektakli tygodniowo, a na każdym z nich widownia pęka w szwach. Będąc w Londynie warto zajrzeć na jeden z nich.
Marcin Szklarski
GFK
„Billy Elliot”. Reżyseria: Stephen Daldry. Muzyka: Elton John. Scenariusz i teksty piosenek: Lee Hall. Choreografia: Peter Darling. Aktorzy: Dean-Charles Chapman, Ollie Gardner, Tom Holland i Fox Jackson-Keen (Billy), Connor Kelly, George Maycock i Jake Pratt (Michael), Fleur Houdijk, Francesca Mango i Emily Smith (pani Wilkinson).
1 Co, do cholery, jest złego w wyrażaniu siebie?
Pragnienie bycia sobą?
Co, do cholery, jest złego w noszeniu sukienki?
Bycie tym, kim chce się być? (…)
Co, do cholery, jest złego w wyrażaniu siebie?
Chęć bycia wolnym!