O co chodzi: John Connor walczy z robotami wyjątkowo ze swoich czasów.
Tytuł: Terminator Salvation
Produkcja: USA, 2009
Gatunek: Robocie P/A
Dyrekcja: McG
Za udział wzięli: Arnold, Bruce Wayne, Sam Worthington, ładna Indianka, Helena Bonham Carter, Chekov, Common, Mr. Rasczak, Gwen Stacy w ciąży, OMC Pudzian
O co chodzi: John Connor walczy z robotami wyjątkowo ze swoich czasów.
Jakie to jest: Zawsze powtarzam, że do oceny filmu liczy się pierwsze wrażenie zaraz po wyjściu z kina. Opinii typu „film jest lepszy przy drugim obejrzeniu” albo „po
namyśle” nie bierze się pod uwagę. Dlatego też od razu na wstępie mówię, że Terminator Salvation w kinie mnie nie poraził. Aczkolwiek jest po prostu fajny. W swojej klasie.
Nikt poważny nie uważa serii Terminator za specjalnie głęboką. Pojawiają się w niej co prawda takie potencjalnie ważne motywy jak determinacja, predeterminacja, (a zwłaszcza terminacja), czy przede wszystkim kucie własnego losu. Tym niemniej nie mamy tu serwowanych specjalnych dywagacji filozoficznych – m otywy te są tylko siłą napędową skocznej akcji, dzięki czemu możemy filmy zaliczyć do dobrych/genialnych.
Dla wszystkich chyba powierzenie reżyserii T4 panu McG było decyzją co najmniej kuriozalną, a z drugiej strony każdy był chyba ciekaw, czy aby nie wyjdzie z tego coś dobrego. Z jego filmografii obejrzałem oczywiście jedynie Aniołki Charliego sztuk dwie. „poważne” pomysły typu We Are Marshall sobie odpuściłem, więc nie miałem dotąd specjalnej opinii co do jego zdolności nakręcenia filmu z prawdziwymi postaciami. I najwyraźniej McG musi jeszcze nad tym elementem popracować.
Reżyser uznał, że i do swojej strzelaninki doszyje tzw. głębszy motyw, czyli w tym wypadku dickowskie „co tworzy człowieka”. Głównym bohaterem filmu jest bowiem, wbrew pozorom. nie John Connor (no, powiedzmy, że są równorzędni), a znany wszystkim Marcus, który chce dobrze – ale pech chce, że jest robotem. Marcus pojawia się nagle w roku 2018 i mocno deprymuje Connora, który nie wie, co z nim począć. Przybysz spełnia w filmie rolę dobrego robota, która w końcu występuje w większości z Terminatorów – dla odmiany jednak nie mając jednego walczącego z nim przeciwnika.
Przy okazji każdego nowego odcinka Terminatora wszyscy zawsze płakali, żeby było więcej Future War. Te postulaty po dekadach zostały wysłuchane, gdyż w T4 nie mamy właściwie nic innego. Ludzie tłuką roboty na wielką skalę: robią naloty A-10, desanty helikopterowe, pływają sobie łodzią podwodną. Nie są to zaszczute grupki obszarpańców z filmów Camerona – kryjące się w mroku ruin. Tutaj mamy nowoczesne wojsko uzbrojone niczym Delta Force z BHD, spacerujące sobie bez stresu po pustyni i mieszkające na luzie w normalnych bazach, z całkiem jawnymi lotniskami czy np. normalnymi służbami medycznymi i centrami komputerowymi (sic!).
Zakładam, że piramidalny ten absurd to jakaś licentia poetica celowo przyjęta przez McG; podobnie jak pełna beztroska, z którą siły ludzi pozbywają się na kopy jeepów,
samolotów czy helikopterów. Szkoda, że to żołnierskie życie wypełnia większość filmu – i tylko pierwsze oraz ostatnie pół godziny to jakaś sensowna akcja, natomiast reszta to snucie się i konwersacje po bunkrach. SkyNet zresztą dość pobłażliwie traktuje ludzi (albo dopiero zbiera siły), w każdym razie trzeba się mocno starać, aby w świecie filmu natknąć się na jakiegoś robota.
Wszystko to nie zmienia faktu, że T4 to film bardzo fajny i pełna popcornowa przyjemność. Jest to wariacja na temat, a nie normalny Terminator. Tak, wiem, to samo gadałem o T3, ale Rise of the Machines to przy tym czysty Cameron – zwłaszcza że w tym wypadku nie mamy (prawdziwego) Arnolda, co już samo w sobie stawia pod znakiem zapytania pełnoprawność odcinka. Salvation to element para-kanonu na poziomie fajnego komiksu czy gierki. Komiksy czy gierki też miały ideowo guzik wspólnego z filmami, a mimo to były fajne – podobnie jest tutaj. Dzięki temu właśnie nie przeszkadzają mi transformersy, motory, a nawet debilizmy fabularne. Kto jak kto, ale McG wie, jak pokazać akcyjkę, pościgi, fajerwerki, wybuchy, a także (jak się okazuje) wybryki militarne. Przy czym nie jest to fajny cameronowski buddy-militaryzm – raczej zimne pro-twardzielstwo rodem z gierek – ale i tak jest git.
McG znaczy swój teren charakterystycznym monochromatycznym visualem i całkiem nieźle wypadającym „czarnym” designem samych Terminatorów. No i większość akcji toczy się w dzień – co jest zupełnym novum w serii; ale w sumie sprawdza się, i to dobrze.
Mimo licznych zalet – w swoich najważniejszych punktach film też potrafi nawalić. Nie wszystkie sceny akcji są sensownie wyreżyserowane; zwłaszcza te, w których występują postacie, a nie tylko roboty czy pojazdy. Czasami odnosi się wrażenie, że McG nie do końca wytłumaczył aktorom, co docelowo będzie się wokół nich działo – stąd sytuacje w stylu, że roboty atakują i strzelają na maksa, a nasi goście stoją sobie i gadają, pełny Gepard Chester. Inny problem to fakt, że mimo czad fajerwerków brak jest tu naprawdę trzymających w napięciu scen akcji – nie ma nic, co choćby zbliżyło się do scenki pościgu T-1000 w cysternie z azotem i wycieczki Arnolda na jego maskę.
Wielką wadą filmu jest jego totalna popkornizacja i matriksyzacja – właśnie poprzez stworzenie SILNEGO ruchu oporu walczącego ze SkyNetem jak równy z równym, co mega wypuściło powietrze z dramatyzmu sytuacji ludzi. Ponadto, tak jak w LotRze zamordowano Saurona personifikując go, tak zrobiono tu ze SkyNetem – sorry, ale system gadający ludzkim głosem holoryjem laski kojarzy mi się wyłącznie z serialem RoboCop; nigdy nie uwierzę, że te pieczki były wymyślane pod kategorię R.
No i co najważniejsze – w każdym poprzednim Terminatorze mieliśmy co najmniej jedną ikoniczną scenę definiującą film; nawet, kurde, w T3 była strzelanina z trumną! Tu takiej sceny nie ma – cały film ani przez moment nie wybija się ponad wysoki poziom średni. Jak już wspomniałem – McG nie ma pojęcia o kierowaniu aktorami, więc cały ciężar kreacji postaci leżał tylko na ich barkach. Najbardziej widać to na przykładzie Connora, którego zawłaszczył całkowicie Bale, przepisując scenariusz i tworząc z niego postać ex-aequo główną z Marcusem. Bale też najbardziej przejął się rolą – i choć aktorsko wypada świetnie jako mega zdeterminowany i nieco zgorzkniały żołnierz (bynajmniej nie przywódca ruchu oporu, co ciekawe) – to chyba jednak wziął ten film zbyt poważnie i niespecjalnie pasuje do reszty. Jego emocjonalne monologi do kamery momentami brzmią wręcz autoparodystycznie (aczkolwiek grunt, że jest konsekwentny.)
Z kolei do Marcusa nie można się przyczepić – swoją niesłychanie złożoną psychologicznie postać gra na świetnym poziomie kina akcji i jest jednym z najbardziej wiarygodnych bohaterów w filmie. Potem już mamy role drugoplanowe – niezły Reese jako idealizujący acz twardy teens, Moon Bloodgood wypada fajnie w roli typowej twardej militarnej laseczki, a przy okazji wygląda lepiej niż np. Michelle Rodriguez. Common poprawnie wciela się w dyżurnego Murzyna, a Kate Connor z poświęceniem opatruje rannych. Miejsce dla każdego i każdy na swoim miejscu.
W każdym Terminatorze kluczową rolę odgrywa muza – tu Danny Elfman się starał, ale ewidentnie nie był to temat dla niego. Danny nie nadaje się do czystej napierdalanki, jego muza była po prostu albo zbyt słyszalna, albo niedopasowana do akcji. Pomijam tu nawet fakt, że momentami starał się naśladować industrialne brzmienie Fiedela, co też nie było za dobrym pomysłem. Co ciekawe, właśnie sceny odgrywane bez muzy, nakręcone z ręki najbardziej przypominały styl Camerona.
Jak to często bywa w filmach, które rozpaczliwie próbują się uwiarygodnić (np. Indiana Jones 4), mamy sporo nawiązań do poprzednich odcinków serii. Pojawia się cała masa w pełni zamierzonych kalek z T1 i T2, a nawet do nieskręconej sceny rozpoczynającej scenariusz T2 (tu też rozpoczynającej film). Niestety, gwałtowna reżyseria zupełni gubi feel tych scen: ani konfrontacja w fabryce, ani pościg ciężarówką nie jest nawet z grubsza tak emocjonujący jak w oryginale – skupia się wyłącznie na epie, a nie na napięciu.
Reżyser bardzo się starał, aby jego film nie przypominał teledysku, ale widocznie niektóre nawyki były zbyt silne. To samo można powiedzieć o scenach w (polskich?) obozach koncentracyjnych – tak anty-emocjonalych i luzackich scen obozowych w życiu nie widziałem.
Terminator Salvation to świetny film akcji, osadzony w fascynującym świecie będącym matką wszystkich P/A wojen, zdecydowanie mniej wkurzający niż taki np. IJ4. Będziecie się na nim świetnie bawili – ale żaden z niego Terminator.
Ocena (1-5):
Future War: 5
Duch Terminatora: 1
Arnold: 5
Fajność: 4
Cytat: I’ll be back.
Ciekawostka przyrodnicza: McG miał dość wysokie mniemanie o poziomie swojego filmu. Wszystkim w ekipie kazał czytać „Do the androids dream...” i „The Road”.
Commander John J. Adams
/www.zakazanaplaneta.pl/
[tytuł od redakcji ZP]
GFK