Impresje filmowe (2) - sf filmy

Antoni Kwapisz
09.09.2015

Kiedy po raz pierwszy oglądałem Hero, na początku miałem ochotę wyjść z kina. I nie chodziło tylko o absurd wyświetlania w Polsce chińskiego filmu z angielskim tytułem. Napieprzanie się latających wojowników wymachujących białą bronią i wydających dziwne okrzyki, myślałem, było dobre w Przyczajonym tygrysie, ukrytym smoku (który, nawiasem mówiąc, mam do dziś za świetne love story), gdy europejski widz nie był jeszcze zaznajomiony z chińską konwencją filmów Wutan; teraz natomiast wiemy już, że jest to niekoniecznie oryginalne. Później zrozumiałem, że tak naprawdę nie o to chodzi; oglądając kolejne sceny doszedłem do wniosku, że Hero to balet, a najważniejsze są w nim piękne zdjęcia i scenografia.

Jednak dopiero niedawno, odświeżając go sobie na małym ekranie, zwróciłem uwagę na przesłanie dydaktyczne, które wówczas umknęło mi w natłoku wizualnych wrażeń. Bez niego nie byłoby pewnie ani zdjęć, ani gwiazdorskiej obsady, ani w ogóle całego filmu, który doskonale wpisuje się w bieżące potrzeby polityczne władz chińskich. Asasyni nasyłani na przyszłego założyciela pierwszej dynastii chińskiej rezygnują porażeni jego dalekowzrocznością; na pierwszy rzut oka wrogi król zdaje się być tyranem, który bezwzględnie podbija sąsiednie państwa, tymczasem tak naprawdę chodzi mu o porządek. O zjednoczenie poprzez podbój. W imię wyższego dobra. O to, że Ujgurowie, Tybetańczycy i Chińczycy z Tajwanu nie mają moralnego prawa myśleć o niezależności od opiekuńczej Chińskiej Republiki Ludowej. Budujące, trzeba przyznać. I dalekowzroczne.

Quantum of Solace (czy nie można było przetłumaczyć tytułu, np. jako Odrobina otuchy?) odebrałem dość podobnie, jak remake Casino Royale. Podoba mi się nowa wizja agenta 007 „z ludzką twarzą” i kreacja Daniela Craiga (choć słyszałem, że ma zbyt małe pośladki jak na amanta i playboya – nie mnie to jednak oceniać). Podoba mi się również to, że nowa – powiedzmy – kochanica Bonda nie ma w sobie nic z nieporadnej, głupiutkiej piękności, jakich pełno snuje się po ekranie  w poprzednich częściach. Bond z zamiarem zemsty ściga zabójców Vesper od Florencji po Amerykę Południową, przybliżając się do odkrycia wierchuszki kolejnej przestępczej organizacji, pod dobroczynnym przykryciem knującej spisek mający na celu zawładnięcie wielką kasą kosztem biednych ludzi.

Wszystko to zrealizowane jak zwykle bardzo sprawnie, z wielkim rozmachem i odpowiednią ilością efektów specjalnych, a historii dodaje wiarygodności osobiste zaangażowanie Bonda. Dla śledzących product placement (ja nie śledzę, ale uprzedziła mnie o tym moja oburzona obrazoburstwem druga połowa), Bond faktycznie jeździ fiatem, ale tylko przez chwilę i jako pasażer. Aston martin natomiast (straszliwie maltretowany) pojawia się w pierwszej scenie. Kolejny film ma być zwieńczeniem mini-trylogii, tzn. kontynuacją Casino Royale i Quantum of Solace.

Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki nie zrobił na mnie nadzwyczajnego wrażenia. Wprawdzie Harrison Ford mimo swego wieku jest nadal  w niezłej formie, ale jest to jednak film nieco inny od poprzednich. Rolę złych złoczyńców przejęli od nazistów radzieccy komuniści, ale nie o to chodzi; nieco za dużo w nim pościgów służących samym pościgom, akcji dla akcji i efektów specjalnych, których jedynym celem jest popisanie się efektami. Kosmici moim zdaniem mogą być (nie zdradzam tu przesadnie wiele, ponieważ o ich istnieniu dowiadujemy się już w pierwszej scenie), natomiast sceny akcji jak dla mnie zbytnio przysłaniają komedię kryminalno-przygodową. Może idealizuję dawnego Indy’ego
(w końcu tam też roiło się od efekciarskich scen), ale „Królestwo kryształowej czaszki” wydaje mi się dobrym, sprawnie zrealizowanym filmem jednorazowym, do którego nie odczuwam potrzeby wracać.

Michał Szklarski
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie