NA TROPIE PROSTEGO PIĘKNA - Mieczysław Karłowicz

Antoni Kwapisz
09.09.2015

Już nieraz muzyka i słowo spotykały się w tym miejscu przy różnych okazjach. A to przy okazji słowa wpisanego w warstwę muzyczną opery, a to w piosenkach folkowych czy pieśniach klasycznych. Aż pewnego razu, jak to najczęściej ze mną bywa – podczas słuchania muzyki doszedłem do wniosku, że: a) temat jest na tyle ciekawy, b) a samo zagadnienie współistnienia słowa w muzyce na tyle głęboko w niej tkwi, że c) po raz kolejny zaczęło zahaczać o interesującą mnie szeroko rozumianą fantastykę, a po drodze d) odsłoniło kolejny aspekt sprawy.

O Karłowiczu też już kiedyś pisałem. Raz zachwycając się jego mistyczno-muzyczną kontemplacją świata i Tatr w „Odwiecznych pieśniach”, drugi raz przy okazji tatrzańskich utworów Wojciecha Kilara. Tym razem, wracając do muzycznej spuścizny młodopolskiego symfonika, chciałbym poświęcić nieco uwagi, opowiadając o jego pieśniach. Przepięknych i niezwykłych utworach.

Chodziło mi to po głowie już od dawna, nie potrafiłem jednak sprecyzować istoty samego tematu – brakowało mi, by tak rzec, punktu zaczepienia. Owszem, przez cały czas czułem gdzieś tam głęboko w sobie ich tajemne tętno bijące w każdym takcie, ich sekretny magnetyzm i urzekającą poetyckość, wciąż jednak nie mogłem zrozumieć, o co tu, tak naprawdę, chodzi. Wreszcie, zdesperowany, zadałem sobie pytanie: w czym, u licha, tkwi ich fantastyczna tajemnica? Zabrałem się ponownie do przesłuchania wszystkich dostępnych mi na taśmie kompozycji wokalnych Karłowicza, w tej konkretnej, niezapomnianej interpretacji Andrzeja Hiolskiego. I kiedy ponownie stanąłem wobec ich niepowtarzalnego nastroju, zaskakującej prostoty i finezji formy rozpisanej wyłącznie na głos z fortepianem, coś mi zaczęło świtać w głowie. Nie znalazłem tu bowiem ani śladu jakiegokolwiek zagmatwania czy udziwniania na siłę, nic, zupełnie nic, jedynie cudowna, urzekająca subtelność, szczerość i prostota. Jedynie piękna muzyka, z którą twórca pozostawia słuchacza sam na sam.

Poszedłem tym tropem i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że sekret musi tkwić właśnie tutaj. W tym. We wrażliwości niezwykłego kompozytora, z której to wrażliwości niczym kwiaty wyrastają przesycone liryzmem i poezją, bajecznie skrzące się barwami miniaturowe formy muzyczne, całkowicie wyrażające głębię przekazu słownego
– w większości tetmajerowskich Preludiów.

No tak, ale aby sprawa była dla wszystkich jasna, muszę zacząć, jak to się mówi „od pieca”, czyli od pewnego wątku w biografii kompozytora, który kategorycznie zaważył na jego życiu. Który stworzył go jako artystę.

Mieczysław Karłowicz urodził się w 1876 roku w zamożnej rodzinie szlacheckiej na Litwie (jako ciekawostkę dodam, że był prawnukiem Radziwiłłów). Fakt ten podaję jedynie dla porządku, nie ma on bowiem znaczenia dla naszej opowieści. Znaczenie ma natomiast pewna młoda, ładna osóbka, zwana w rodzinie Ludką albo Didi*, która była kuzynką kompozytora. Niestety, bardzo bliską. Mówię: niestety, ponieważ oboje młodych zapałało do siebie płomiennym uczuciem, pragnącym znaleźć swe spełnienie przed ołtarzem. Taka miłość i takie plany nie mogły, rzecz jasna, znaleźć aprobaty w rodzinie, mało tego, spotkały się wręcz z jednoznacznym oburzeniem i odrzuceniem. Karłowicz podporządkował się woli starszych i stłumił w sobie ogień serca, lecz wpływu, jaki wywarło to wydarzenie na całym życiu dojrzewającego muzyka, nikt nawet nie  przeczuwał. Zabita, niemożliwa do spełnienia młoda miłość raz na zawsze rzuciła cień i zdeterminowała niemal całą jego późniejszą twórczość. Jakież silne musiało być to uczucie, pierwsze i jak się z czasem okazało – ostatnie, i jaką traumę przeżył osiemnastoletni artysta, skoro wydała t a k i e świadectwo!

Wydarzenie to obudziło drzemiącego w nim filozofa, dostrojonego do rodzącej się właśnie młodopolskiej myśli, ukształtowało i wydało niepospolitego artystę, który już niebawem, bo za rok, góra dwa, będzie umiał w sposób tak dojrzały połączyć głębię uczuć z głębią refleksji i doskonałym wyczuciem muzycznej formy. Narodził się muzyk o duszy filozofa, kompozytor o wrażliwości poety, niezrównany melodyk i subtelny liryk. Wkrótce potem spakował walizki i wyjechał kontynuować studia muzyczne do Berlina.

W roku 1896, już w Berlinie, wpadł mu w ręce słynny drugi tomik Poezji Kazimierza Przerwy-Tetmajera, no… i zaczęło się. Niektórzy badacze twórczości Karłowicza twierdzą nawet, że Tetmajer objawił się ze swą poezją tylko po to, aby kompozytor mógł stworzyć swe niezwykłe pieśni. Znalazł w nich bowiem to, czego rozdarta dusza i talent przesycony młodopolską estetyką szukały. Znalazł słowa, które idealnie pokrywały się z jego stanem ducha i przemyśleniami. Impresjonistyczne, podszyte filozofią nastrojowe Preludia, to były niejako jego własne myśli, wypowiedziane ustami innego artysty. A co było nie mniej istotne, w wierszach tych miłość i śmierć, mityczne Eros i Thanatos nierozerwalnie złączone, wyznaczały bieguny życia człowieka, znajdując, a jakże, pełne zrozumienie w duszy kompozytora. Karłowicz zachwycił się tą poezją bez reszty. Wchłonął ją i przetrawił, a odrzucając wszystko co było młodopolską modą, z rozpętaniem erotycznej zmysłowości włącznie, skupił się na filozofii i głębi metafory. Siłą rzeczy podążał za Tetmajerem, stając się impresjonistą jak i on, lecz potrafił niespodziewanie odłączać się. Porzucał go niejako w połowie drogi, by iść już za własnym głosem, który w sobie słyszał: zmieniając np. tonację w finale któregoś z utworów czy też inaczej rozkładając akcenty (pauzy), bądź też całą niezwykłą oprawą dźwiękową nie tylko diametralnie zmieniał charakter utworu, ale wręcz przenosił go w głębsze obszary znaczeniowe, nadając mu nowy sens i nową jakość. Wiódł słuchacza do poznania wiedzy o sensie istnienia, która w każdej chwili mogła okazać się conradowskim „jądrem ciemności”.

Tak jak studenci na studiach często pisują wiersze do szuflady, tak i on szkicował wieczorami swe króciutkie formy muzyczne. Z tą różnicą, że nie szuflada stała się, na nasze szczęście, miejscem ich przeznaczenia. Tak powstał ów niezwykły emocjonalny zapis chwili, ulotne doznania naznaczone dojrzałością rzadko u młodych twórców spotykaną; nie wolno nam przecież zapominać, że Karłowicz liczył sobie wówczas zaledwie 20 lat.

Króciutkie, w większości nie przekraczające półtorej minuty czasu trwania utwory, bardziej przypominające szkice w pośpiechu rzucane na nutowy papier, a tak wyraziste i wyrafinowane, zdumiewają. Bo przecież to nie szkice, a skończone i dojrzałe formy, bo przecież to nie wprawki, a perełki liryki wokalnej, najlepsze pieśni, jakie napisano w Polsce w okresie między Moniuszką a Szymanowskim.

Tajemnicą ich wielkości często bywa nie tylko zachwycająca siłą lirycznego wyrazu piękna melodia podkreślająca wymowę słów, ale i, co mnie u Karłowicza na równi chyba pociąga – przewrotność i ukryta ironia. Muzyczny cudzysłów, przez swą niejedno-znaczność działający z siłą ciosu, podkręcający temperaturę przekazu o sto stopni. Ot, weźmy chociażby „Rdzawe liście…”. Linia melodyczna płynie tu leciutko, zwiewnie, prawie wesoło; całość poprzedzona dwoma taktami wstępu, zamknięta taką samą klamrą, a pomiędzy nimi zaledwie pół minuty(!) tekstu. Ale jakiego… Słowa mówią o nietrwałości świata, ulotności życia i bezpowrotnym przemijaniu: „Rdzawe liście strząsa z drzew / wiatr jesienny i gna precz / poniesione w chłodną dal / nie powrócą nigdy wstecz / żaden z liści nigdy już / nie odrośnie na swym pniu”. Że też nie wymyślonodotąd grającego papieru! Niestety, póki co, to czysta fantastyka ;), więc nie możemy posłuchać choćby maleńkiego fragmentu tegoż utworu. Szkoda. Czytelnikom nie pozostaje zatem nic innego, jak uwierzyć mi na słowo i zadowolić się wyłącznie tekstem, brzmienie pieśni pozostawiając grze wyobraźni. Tymczasem całość znika równie nagle jak się pojawiła, rozwiewa się w ciszę, pozostawiając zdezorientowanego słuchacza, który ledwie zdążył się połapać, że to już koniec pieśni i zostaje sam na sam z echem słów, które przed chwilą usłyszał. Wrażenie spotęgowane właśnie tą krótkością trwania, znikomością i lekkością formy, wesołość i beztroska melodii zderzone ze skrajnie pesymistycznym przesłaniem tekstu, oto jeden z kluczy do tajemnicy wielkiego Karłowicza.

Najpełniejszy wyraz i metafizyczne piętno muzyka uzyskuje jednak dopiero w tych pieśniach, w których życie, a wraz z nim i miłość, korespondują ze śmiercią, tak jak  w cudownie ponurym (cóż za zbitka słów…) „Po szerokim morzu”: „Po szerokim, po szerokim morzu / płynie okręt z kotwicą urwaną / wiatr go pędzi coraz dalej, dalej / w przestrzeń pustą, chmurną, ołowianą”. Porażające przesłanie, wyrażone z pomocą nader czytelnej metafory, Karłowicz obdarzył muzyką utrzymaną w tonacji żałobnej. Rytm pieśni płynie dostojnie i wolno, niczym marsz ostatniej drogi, wiodąc temat wprost do nieuniknionego finału: „nie do brzegu ty płyniesz okręcie / o podwodną gdzieś uderzysz skałę / i bez śladu przepadniesz w odmęcie”. Ostatnie słowo podkreśla przeszywający dreszczem akord fortissimo, a potem już sama muzyka wybrzmiewa, schodząc coraz niżej, coraz wolniej, z rezygnacją rozpraszając się w samotne, ciche nuty jak spadające łzy, dodając utworowi drugą, muzyczną, pointę.

Lecz metafizyczny wymiar nie osiągnął jeszcze apogeum. Myślę, że dopiero pieśń „Smutną jest dusza moja” („aż do śmierci”) można za nie uznać. Utwór ponownie spięty muzyczną klamrą, która zamyka w sobie nieodwołalne memento: wspomnianym pierwszym słowom tekstu, równie jak i końcowym, towarzyszą pojedyncze, ponure, imitujące bicie żałobnego dzwonu, akordy. To się nazywa budowanie nastroju! A potem spokój rezygnacji wobec faktu śmierci przenika całą pieśń, nie pozostawiając słuchaczom żadnych złudzeń.

A na pierwszy rzut oka pieśni te wydają się zupełnie zwyczajne. Wyjątkowo piękne, to fakt, ale zwyczajne. Trzeba się w nich dopiero rozsłuchać, dać się im ponieść i rozsmakować, by ogarnąć ich pełnię. Wtedy dopiero zaczynamy zauważać specyficzny nastrój: wyciszenie, dziwny smuteczek, klimat ulotnej dekadencji, bo nie tej typu „hard”, tetmajerowskiej, a tej uszlachetnionej muzyką i filozoficzną refleksją typu „soft” – karłowiczowskiej właśnie. Jak np. w jednej z najpiękniejszych pieśni pt. „Zawód”: „Wkoło szumiały smreki w dal / jakimś modleniem cichym, wiecznym / byłaś mi tam czymś tak słonecznym / ach, jak mi żal, jak żal.” Impresjonizm, tęsknota wyrażona z siłą niezwykłą, muzyka roztopiona w ciszy, by nie powiedzieć – w nirwanie, prosta, wzruszająca melodia wyraża całość, przeglądając się, niby w zwier-ciadle, w scenerii egzystencjalnej ciszy Tatr.

By zakończyć temat, powiem ciekawostkę. Otóż, miałem okazję słyszeć także i innych kompozytorów, którzy postanowili zmierzyć się z tymi samymi wierszami Tetmajera. I choć byli wśród nich muzycy dużo starsi, o wiele bardziej na niwie muzycznej zasłużeni, jak Noskowski czy Żeleński, jednak żadnemu z nich nie udało się nawet w połowie dorównać finezji Karłowicza, uzyskać takiej lekkości formy, takiego stopnia napięcia emocjonalnego, takiej siły wyrazu przy jednoczesnym zachowaniu wzruszającej prostoty melodii i subtelnego liryzmu. Młody kompozytor pozostał klasą sam dla siebie, nieodgadniony, niezgłębiony. Introwertyk ukryty w tajemnicy swojego wnętrza.


Andrzej Habasiński
* Część informacji podaję za prof. Mieczysławem Tomaszewskim, wybitnym muzykologiem, znawcą twórczości wokalnej nie tylko Karłowicza.
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie