Okruchy Ogana - Powrót Króla… Francji

Marek Szydełko
07.09.2015

Okruchy Ogana Korespondencja nr 7

Powrót Króla… Francji

Twórczość Jeana Raspaila polecałem już w korespondencji nr 4. Wspominałem wtedy, że z utęsknieniem oczekuję lektury powieści otwierającej cykl, który na własny użytek nazwałem „PRAWDA jest tylko jedna”. No i doczekałem się! Jestem już po lekturze Sire i wciąż pozostaję pod wrażeniem tej powieści, a także całej trylogii (to określenie jest nadużyciem, ale z drugiej strony – nieprzypadkowo chyba na empik.com sprzedaje sie te 3 powieści w jednym pakiecie).

Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek to wyznam, ale pisarstwo Raspaila podziałało na mnie równie mocno, jak czytany u progu młodzieńczości Władca Pierścieni. (Dla jasnościdodam, że powieść Tolkiena zawładnęła na długie lata moją wyobraźnią i ukształtowała literacką wrażliwość; śmiało mogę napisać, że była dla mnie inicjacją do świata wielkiej literatury). Nie miejsce tu na opisywanie emocji towarzyszących lekturze Sire, bo gusta są różne i każdy może odbierać tę książkę (i pozostałe tego Autora) inaczej. Ale nie mogę nie podzielić się swoim zachwytem dla tego dzieła.

Po pierwsze: cóż za narracja! Klasyczna (żeby nie napisać: dostojna), wolna od sensacji, dramatycznych zwrotów akcji, daleka od współczesnych strategii uwodzenia czytelnika opisami gwałtów, mordów i seksualnych zwyrodnień (jeśli coś z tej materii się pojawia, to wyłącznie w celach funkcjonalnych, ściśle podporządkowanych tematowi książki). Fabuła rozwija się linearnie, choć wielowątkowo, a w punkcie kulminacyjnym wszystkie wątki splatają się w jeden węzeł.
Opowieść szczodrze posiłkuje się historycznymi faktami, bez których nie da się w pełni pojąć wydarzeń z planu fabularnego i które są dodatkową wartością książki (naprawdę \ sporo można się dowiedzieć z nich o historii Francji).

Po drugie: rzadko już spotyka się utwory, w których forma i treść są tak dalece sobie odpowiednie. Sire jest bowiem opowieścią o wyimaginowanym potomku Bourbonów, który ma zostać namaszczony na króla i przyjąć imię Faramunda (legendarnego pierwszego króla Francji, praszczura dynastii Merowingów). Przeciw niemu występują urzędnicy Republiki, a w szczególności pewien były jezuita (obecnie komisarz tajnej policji) oraz zaufany prezydenta (minister spraw wewnętrznych). Pomimo tego że Filip Faramund może liczyć tylko na kilkuosobową grupę przyjaciół i paru rojalistycznie usposobionych duchownych, na przekór przeszkodom piętrzonym przed nim przez agentów republiki – młody książę i jego czwórka towarzyszy (w tym siostra bliźniaczka) odbywają pielgrzymkę do miejsc, w których spoczywają królowie Francji, by zakończyć ją w Reims.

Aby mieć prawo do zasiadania na tronie, nie wystarczy być potomkiem ostatniego dynastycznego rodu Francji. śeby zostać Królem, trzeba być wcześniej namaszczonym (pomazanym) w trakcie specjalnego nabożeństwa sakry królewskiej. Nie bez znaczenia są też oleje, którymi namaszczenie ma się dokonać. We Francji z ceremonią tą związana jest historia świętej ampułki z olejkiem, którym został pomazany w 498 roku pierwszy chrześcijański władca Francji Chlodwig. Otóż ampułkę tę świętemu Remigiuszowi (ówczesnemu arcybiskupowi Reims) przyniosła w dzióbku gołębica i od tej chwili jest ona relikwią nierozłącznie związaną z monarchią francuską. Mimo używania do sakry nigdy się w niej święty olej nie wyczerpał. Cudowną tę ampułkę zniszczono dopiero w czasie Rewolucji (dokonał tego były duchowny, a po rewolucji – delegat Konwentu Ruhl). Ale uczynił to w specyficzny sposób i część świętego olejku przetrwała.

Historia poszukiwania szczątków ampułki wnosi do opowieści o Faramundzie wątek mistyczny (lub, jak kto woli, fantastyczny), a powieść daje się odczytać także jako fantasy (urban fantasy?) lub baśń (w tolkienowskim rozumieniu tego terminu). Jest to bowiem historia z nostalgią opowiadająca o monarchicznym ładzie świata, w którym wszystko było na swoim miejscu. Król, boży pomazaniec, to gwarant boskiego prawa na ziemi, osoba mogąca udzielać bożej łaski poddanym (na różnych zresztą płaszczyznach – u Raspaila na przykład mamy łaskę uzdrawiania; królewskie dłonie leczą – skąd my to pamiętamy!!!). A przede wszystkim dbająca o ład w królestwie. Opisy francuskiej codzienności, w której króluje przemoc, a bandytyzm kwitnie w różnych rejonach kraju (zarówno w dzielnicach Paryża, jak i na prowincji), tak że nawet podróż samochodem czy koleją jest wyprawą naprawdę niebezpieczną, pokazują do jakiego stopnia zwyrodnienia społeczeństwa doprowadziły demokratyczne i fanatycznie laickie rządy republiki.

Może to i oskarżenie nie do końca trafne – ale usunięcie sfery sacrum z przestrzeni publicznej nie może zostać bez wpływu na jej kształt; a skoro unieważniono najwyższą instancję (bo nie jest nią bezsilna władza sądownicza, ani organy ścigania) – to wszystko już wolno. (W Polsce zaczynamy też już tego doświadczać, wystarczy wspomnieć serię napadów na policjantów łącznie z głośnym ostatnio zabójstwem jednego z funkcjonariuszy. Tylko czekać, jak przestaną oni mieć interes w chronieniu obywateli, skoro prawo nie pozwala się im przed bandytami skutecznie bronić). Dlatego pojawienie się w powieściowym świecie Króla jest przyjmowane przez nielicznych wiernych ideom rojalistycznym (a także kilku świeżo nawróconym na rojalizm postaciom) jako obietnica zaprowadzenia porządku w rozpadającym się świecie.

Oczywiście sama sakra nie wystarczy, by królestwo nie z tego świata zostało odbudowane, ale jest nadzieją na jego restaurację. W ten sposób spełnia się ewangelizacyjna funkcja tego tekstu; funkcja, którą Tolkien przypisał baśni. Czytajcie Raspaila! Naprawdę warto!

Ostatnia wódka z Rybą
Maciej Rybiński, zmarły w ubiegłym roku publicysta i pisarz, najbardziej znany przeciętnemu Polakowi powinien być jako współscenarzysta serialu Alternatywy 4. To w nim dał się poznać jako wnikliwy obserwator życia i jego niepozbawiony humoru komentator. Chociaż śmiech wywoływany przez perypetie mieszkańców bloku, nad którym czuwał gospodarz Anioł (na zjeździe aniołów stróżów wybrany archaniołem), był śmiechem przez łzy.

Inną ważną sferą twórczości Rybińskiego była publicystyka, ze szczególnym wyróżnieniem felietonistyki. Tę często pogardzaną, a przecież niełatwą formę wypowiedzi (wiem coś o tym), uprawiał po mistrzowsku, a lekturę gazet, z którymi współpracował po powrocie z emigracji (przede wszystkim „Rzeczpospolitą”) śmiało można było zaczynać od jego felietonu (złośliwi mogą nawet powiedzieć, że po jego przeczytaniu reszty nie trzeba było czytać). Był Rybiński niestrudzony w przekłuwaniu balonów pychy i obłudy szpilą satyry. W czasach etycznego zamętu i dętej moralistyki – jego teksty z gracją przywracały komentowanym wydarzeniom ich właściwy wymiar. A to, że jego poglądy na otaczającą nas rzeczywistość były zasadniczo zgodne z moimi, że Autor ten nie ukrywał swojej erudycji i często przywoływał różne smakowite fakty z historii albo ciekawe przykłady z literatury, a wreszcie, że pisał teksty mądre w sposób lekkostrawny – wystarczyło, bym został jego wielkim fanem. Bardzo lubiłem zaczynać dzień pracy od rzutu okiem na internetowe strony „Rzepy” i felieton Ryby.

Wiadomość o jego śmierci przyjąłem z żalem, gdyż – jak wielu z jego czytelników, a także kolegów po piórze – uważałem go za najlepszego żyjącego felietonistę w III i IV, a teraz na powrót III RP. śeby ten smutek jakoś łatwiej znieść, postanowiłem sięgnąć do ostatniej napisanej przez niego powieści – wydanego w roku 2008 Bruderszaftu z Belzebubem.

Ta niezbyt gruba (216 stron), ilustrowana przez Andrzeja Krauze, książeczka w czerwonej okładce, zawiera historię – jak to się zwykło ładnie powiadać – odysei głównego bohatera, który wyszedł z domu na ślub kolegi i już nie wrócił, bo całe towarzystwo zostało internowane (jak raz był 13 grudnia roku pamiętnego).

Zresztą swój los przypieczętował on chwilkę wcześniej, odrzucając propozycję przyjęcia lukratywnego stanowiska w propagandowym szmatławcu od tytułowego oberdiabła i kusiciela, obsmarowując go przy okazji sałatką jarzynową (świetna scena tytułowego bruderszaftu i antybruderszaftu).

Tułaczka bohatera zmuszonego do opuszczenia kraju jest odyseją alkoholową (żeby być dobrze zrozumianym: nie tyle pijacką, co raczej po drinkach). Protagonista, podróżując po świecie, kosztuje różnych gatunków alkoholu, którego spożywanie odgrywa w powieści rolę zaprawy łączącej poszczególne etapy wędrówki. Za sprawą jego przygód poznajemy m.in. naiwność zachodnioniemieckich lewaków, a jednocześnie ich niekonsekwentny stosunek do kapitalistycznego rządu federalnego. Śledzimy historię Polski od końca XIX wieku do lat 20. wieku XX oczami… wieszaka – uczestnika ważnych historycznych wydarzeń. Doznajemy prawdziwego cywilizacyjnego szoku wraz z powracającym do uwolnionej Polski bohaterem, który na własnej skórze doświadcza dewaluacji twardej waluty. Najbardziej wymowna jest jednak historia projektu państwowego przemysłu lupanarskiego, która jak każda gałąź socjalistycznej gospodarki okazuje się nierentowna i, co gorsza, niereformowalna.

To lekcja dla tych, którzy do dzisiaj nie mogą zrozumieć, dlaczego PRL zbankrutował. Ale żeby nie było tak wesoło: obserwujemy też niezwykłe kariery SB-eków, którzy przechodzą do nowej rzeczywistości nie tylko nie tknięci palcem sprawiedliwości, ale wręcz bogatsi i bardziej wpływowi niż wcześniej. Powie ktoś, że to wszystko prawicow (pisiorskie?) brednie i fobie. Być może; ja tam jednak swoje wiem i – jak już wspominałem – zgadzam się z Rybińskim.

Ale dlaczego warto czytać tę książkę? Bo jest błyskotliwie napisana, a obcowanie z dobrą polszczyzną wzbogaca, bo pomimo gorzkiej w wymowie satyry skrzy się humorem, bo świetnie bawi się naszą literacką tradycją (rozpoznawanie aluzji do najróżniejszych dzieł polskiej literatury jest dodatkową atrakcją dla czytelnika). No i wreszcie dlatego, że nie brakuje w niej elementów fantastycznych (wspomniałem tu już o gadającym wieszaku, ale daleko bardziej istotny jest motyw pojawienia się napisu Mane, Thekel, Fares na siedzibie KC PZPR i wynikające z tego faktu konsekwencje).

Errata do felietonu poprzedniego
W poprzedniej korespondencji w akapicie poświęconym polskiej fantastyce z przełomu lat 80. i 90. XX wieku napisałem m.in., że wszędzie „poza Polską fantastyka […] była pierwsza do krytykowania świata w zastanej postaci”. I to jest oczywiście błąd, który zrodził się z pochopnego (upraszczającego) utożsamienia postawy krytycznej wobec naszego „tu i teraz” z postępowością.
Powinienem poprzestać na napisaniu, że fenomen ówczesnej polskiej fantastyki polegał na jej prawicowym przechyle, gdyż poza Polską fantastyka wychylała się raczej w lewo. Ale prawicowy światopogląd polskiej fantastyki w tamtych czasach był również tożsamy z niezgodą na zastaną postać świata. Dominował wtedy u nas przecież (a i nadal jest wpływowy) dyskurs liberalno-lewicowy (na dodatek mocno postkomunistyczny) i jeśli ktoś chciał się sprzeciwić temu stanowi rzeczy – musiał ruszać prawą.

Wasz wielkokacki korespondent

Ps.: Pragnę przy okazji sprostować informację podaną w 250 numerze „Informatora”, jakoby rzekomo serwis „NIUSY” pojawił się na łamach naszego zacnego periodyku po raz pierwszy w jego wydaniu ze stycznia 1998 roku. Prawda jest taka, że debiut „NIUSÓW” nastąpił w numerze 102 (październik/listopad 1997) oraz że to moja skromna osoba wymyśliła ten szyld i zebrała pierwszą garść opublikowanych pod nim informacji.

Przypis redakcji, czyli oczywista oczywistość
1. Oczywiste jest, że Ogan prowadził w „Informatorze GKF” szereg rubryk, m.in. Przegląd fanzinów i Tolkienews.
2. Oczywiste jest, że Ogan wymyślił rubrykę Niusy i pierwszy raz została ona zamieszczona w „Informatorze GKF” nr 102 (październik/listopad 1997).
3. Oczywiste jest, że Niusy (redagowane jeszcze przez lata przez Ogana) od „Informatora GKF” nr 104 (styczeń 1998) zaczęły być stałą rubryką „Informatora”.

GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie