Okruchy Ogana - Zielona apokalipsa

Antoni Kwapisz
07.09.2015

Zielona apokalipsa, czyli krótko i nie na temat

Popularność Avatara Jamesa Camerona jest dla mnie niepojętym fenomenem. Jak film tak miałki, intelektualnie pusty, fabularnie wtórny (dla ukrycia tych ewidentnych słabości przykryty jedynie pozłotkiem rozbuchanej i sztucznie wygenerowanej scenografii) mógł przyciągnąć do kin tylu widzów? I dlaczego ci, którzy ten obraz zobaczyli wcześniej, nie odradzili skutecznie innym marnowania nań czasu i pieniędzy – naprawdę nie wiem.

Nie o marketingowym sukcesie Camerona będzie to jednak tekst… Czytając recenzje tego filmu (w większości niezbyt przychylne – skąd zatem to długie liderowanie na listach box-office?), a także rozmawiając na jego temat, parokrotnie zetknąłem się z sugestią, że film ten wiele zawdzięcza m.in. Cieplarni Briana Aldissa. Ponieważ wcześniej nie przeczytałem tej powieści, postanowiłem teraz tę zaległość nadrobić. Dla porządku tylko dodam, że w koncepcji Camerona widziałem przede wszystkim
podobieństwo do Solaris Lema i nieudanej amerykańskiej misji cywilizacyjnej w Wietnamie (do wypraw konkwistadorów nie sięgałem, bo jednak Indianie – w przeciwieństwie do Na’vi – ponieśli klęskę; z tego też powodu nie pomyślałem w pierwszej chwili o Pocahontas).

Wracając do Cieplarni i Avatara – nie widzę między nimi związku! To dwa zupełnie różne pomysły i nawet pewne podobieństwo scenograficzne jest bardzo powierzchowne i co najwyżej przypadkowe. Świat Cieplarni to przecież Ziemia z czasów jednego z ostatnich stadiów istnienia Słońca, kiedy hel się prawie w nim wypalił, gwiazda zaczyna puchnąć, a nasza planeta (zatrzymana w swym ruchu wokół własnej osi przez Księżyc) przeżywa intensywną wegetacyjną rewolucję. Zmieniające się warunki klimatyczne doprowadziły bowiem do ekspansywnego rozwoju flory, która skutecznie wypiera z ziemi, powietrza i wody faunę (w tym ludzkość), a przy okazji uzyskuje pewne jej cechy: namiastkę inteligencji i możliwość przemieszczania się (również podróżowania na Księżyc). Gdzie tu podobieństwo do Pandory, która egzystuje przecież w ekologicznej równowadze i dopiero technologiczne fanaberie Ziemian mogą jej (a już na pewno Na’vi) zaszkodzić?

Samo bogactwo form życia Pandory w niczym też nie przypomina rozbuchanej różnorodności ziemskiej flory z Cieplarni: przede wszystkim dlatego, że na Pandorze nie mamy do czynienia z dominacją roślinności. Mieszkalne drzewo Na’vi i ogromny figowiec, który rozrósł się na całym nasłonecznionym kontynencie cieplarnianej Ziemi, też nie mają wiele ze sobą wspólnego (to pandorskie jest jakieś mikre). A umiejętność bezpośredniego komunikowania się z innymi formami życia za pomocą zakończeń nerwowych w warkoczach w niczym też nie przypomina symbiozy brzunio-brzuchów z brzunio-drzewem. Dla przypomnienia: byli oni przyrośnięci do długich i elastycznych gałęzi drzewa-matki odbytami, w ten sposób żywiło się ono wyprodukowanym przez nich nawozem niejako dożylnie. O jakież to pospolite w porównaniu z jednością jaźni pandorskich istot. Innych elementów, które mogłyby być uznane za podobne do siebie, w tych dwóch dziełach nie dostrzegłem i nie dam się przekonać, że jakieś w ogóle istnieją.

Ponieważ jednak zadałem sobie trud przeczytania Cieplarni, poświęcę tej powieści jeszcze kilka słów. Mylący jest przede wszystkim polski tytuł, bo nie tyle o „cieplarnię” autorowi chodzi, ale raczej o „piekarnik”, w który zamieniła się jedna z półkul Ziemi narażonej nieustannie na promieniowanie pęczniejącego Słońca (tytuł oryginału to Hothouse; cieplarnia zaś to po angielsku greenhouse). Nie da się jednak tej sytuacji podciągnąć pod efekt cieplarniany, bo w powieści Aldissa Ziemia znalazła się na krawędzi prawdziwie kosmicznej katastrofy – tuż przed wybuchem supernowej. Nic już także nie da ograniczanie emisji gazów cieplarnianych, bo źródłem nadciągającej apokalipsy jest naturalny cykl rozwoju gwiazd.

Niestety, nie jest to interesująca książka i raczej nie zachęcam do jej lektury. Przede wszystkim jest nudna, a już od momentu zawładnięcia głównym bohaterem przez inteligentnego smardza staje się wręcz przeraźliwie monotonna. Autor posłużył się fabularnym schematem opowieści drogi, ale – ponieważ bohaterowie nie zmierzają do żadnego konkretnego celu – trudno jest się ekscytować pokonywaniem przez nich kolejnych etapów wędrówki. Sama literacka rzeczywistość tekstu też nie porywa, choć nie można odmówić Aldissowi wyobraźni w kreowaniu różnorodnych gatunków ewoluującej mobilnej flory. Jeszcze sugestia co do pochodzenia ludzkiej inteligencji może czytelnika jakoś poruszyć; ale to chyba za mało, by rozwlekać ją do tych rozmiarów.

Dobrze się stało, że powieść ta powstała tak dawno (1962 r.), bo dzisiaj żaden autor by nie spoczął, gdyby nie wycisnął z tego pomysłu 1000-stronicowej cegły. A już na zakończenie taka mała refleksja: jeśli globalne ocieplenie ma wyglądać tak, jak tegoroczna wiosna (kaloryfery wyłączyłem dopiero 31 maja; i tylko dlatego, że w czerwcu OPEC rozpoczął na moim osiedlu remont sieci), to zbliżająca się epoka lodowcowa (a żyjemy przecież w czasach interglacjalnych) naprawdę da nam w kość. Szukanie ciepłej niezamieszkanej planety do natychmiastowego zasiedlenia to nasz wielki zbiorowy obowiązek. Zatem astronomowie do teleskopów, inżynierowie do projektowania rakiet, a terraformerzy do roboty...

Wasz wielkokacki korespondent

Informator GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie