Stereo i w kolorze - 004

Maciej Piwowski
07.09.2015

Minął miesiąc; ciekawe, czym zapisze się w historii polskiej fantastyki? Czy okaże się ona za mała na ogrom tragedii? Za płytka, by pomieścić w sobie różnorodność – także intelektualną – faktów, pseudo-faktów, teorii, niby-teorii, wyjaśnień i braku wyjaśnień? Zbyt ograniczona, by uznać wydarzenie za swoje?

Mam nadzieję, że przynajmniej to ostatnie się nie zdarzy. Bo mieliśmy już w literaturze samolotową katastrofę zabijającą najważniejszych ludzi w państwie – u Clancy’ego – i mieliśmy katastrofę po prostu zabijającą ludzi: 9/11. I na papierze, i w rzeczywistości, nikt nie ośmielił się skwitować tych wydarzeń nazywając je jakże banalnie: tragedią, wypowiedzieć kilka wzniosłych słów sprowadzających się do jednego rozkazu: „ciszej nad tą trumną” i w miesiąc... zapomnieć.

Udomowić dzikie zwierzę, założyć mu kaganiec, narzucić jedną obowiązkową wykładnię z wykluczeniem tych wszystkich, które mogą wstrząsnąć i nieść konsekwencje inne niż tygodniowy rozejm między kibolami, o których wiadomo, że pobiją się przy najbliższej okazji, albo i bez okazji.

Oczywiście każdemu wolno powiedzieć, że katastrofa smoleńska to nie materiał dla fantastyki choćby dlatego, że się zdarzyła. śe to broszka mądrych ludzi i ekspertów, nie nasza. Tylko że mówiąc tak, przekreślamy to, co w polskiej fantastyce uchodziło i powinno uchodzić za najlepsze. Po orwellowsku „znikamy” tę fantastykę, która żywiła się rzeczywistością, umiała ją opisywać, systematyzować, rozkładać na czynniki pierwsze i stawiać nam przed oczy. Fantastykę, która na widok nagiego króla nie bała się mówić, że król jest nagi.
Proszę mnie dobrze rozumieć: cenię rozrywkę jak każdy inny normalny rozrywkowy człowiek, a literaturę rozrywkową bardziej. To ja powtarzam do znudzenia, że fantastyka najpierw musi „się czytać”, a potem może być wszystkim innym: mędrcem, błaznem, zwierciadłem na gościńcu. To mnie Maciek Parowski obsobaczał za wprowadzenie do krytyki kategorii „łechtania” i nadanie jej jak najbardziej pozytywnego znaczenia.

Chodzi tylko o proporcje. Niech one będą – byle jakie, ale jakieś. Choćby te: do niedawna jak wszyscy czekałem na ostatniego „Pana Lodowego Ogrodu”, a na wyciągnięcie ręki czekała na mnie zniechęcająco obfita „Burza. Ucieczka z Warszawy ‘40”. Od miesiąca, choć jakość pisarstwa i Jarka Grzędowicza, i Maćka nie zmieniły się nic a nic, coś się zmieniło: nadal czekam na „Pana...” jak czekałem, ale „Burza” już na mnie nie czeka. Stała się lekturą. Obowiązkową. Niech nie będzie ona wyjątkiem, którym nie jest. I niech należące przecież do polskiej fantastyki słowa: „Świat nie zna straszliwszego bólu niż ból samotności. Świat nie zna gorszego gniewu, niż ten, który mnie wezwał. Dla nich, dla nas, to wciąż była jedna i ta sama chwila, chwila potwornego mordu, chwila straszliwej krzywdy, wołającej o sprawiedliwość, o ukojenie” staną się
słyszalne. I cenione jak powinny.
Bo jeśli wszystko jest stereo i w kolorze – i stereo, i kolor tak zwyczajnie przestają mieć sens.

Krzysztof Sokołowski
GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie