Avalon - Bura wirtualność, szara rzeczywistość - filmy fantastyka

Marek Szydełko
07.09.2015

Bura wirtualność, szara rzeczywistość - „Avalon”

O „Avalonie” usłyszałem po raz pierwszy jakiś rok temu. Zaskoczyła wszystkich wtedy wiadomość, że Japończycy przyjechali do Polski, aby realizować tu film fantastyczny; na dodatek z polskimi aktorami mówiącymi po polsku! Tym większym było zaskoczeniem, że reżyserował przedsięwzięcie Mamoru Oshii, twórca słynnego „Ghost in the shell”. Wszystko razem zapowiadało nie dość, że świetny film, to jeszcze w polskiej koprodukcji i z masą polskich akcentów. Gdy czas upływał, nadchodziły wieści, które zdawały się potwierdzać te przypuszczenia: a to film spodobał się w Cannes, gdzie pokazano go poza konkursem; a to James Cameron określił go mianem „najbardziej artystycznego filmu fantastycznego, jaki widział”.

Przyznam szczerze, że ta ostatnia opinia najbardziej zachęciła mnie do obejrzenia „Avalonu”, będąc dla mnie pewnego rodzaju gwarancją, że film będzie naprawdę dobry. Wybrałem się wreszcie do kina – i nie zawiodłem się.
„Avalon” to gra wojenna w rzeczywistości wirtualnej.

Gra nielegalna, co sugerują porozwieszane na murach, w stołówkach itp. plakaty o treści „Avalon stop!”. Dla wielu to po prostu rozrywka, niektórzy jednak zarabiają grą na życie. Dla najlepszych Avalon „jest celem, nie środkiem”. Taki jest właśnie dla Ash (Małgorzata Foremniak). Ash dostała się właśnie do „klasy A” – poziomu zaawansowania zarezerwowanego dla najlepszych. Czuje się najlepsza, tym bardziej że jako jedna z nielicznych gra w pojedynkę, nie wstępując do żadnej drużyny; sprawdza więc pogłoski o istnieniu absolutnie elitarnej klasy „special A” – i próbuje się tam dostać. Niebagatelną rolę odgrywa w tym zadaniu kilka tajemniczych postaci, a ze wszystkim przeplata się legenda o królu Arturze odpływającym na rajską wyspę Avalon.

Brzmi to dość banalnie i rzeczywiście takie nieco jest – podczas projekcji zastanawiałem się, dokąd ta akcja prowadzi, gdyż bez dobrej puenty musiałbym obniżyć swoją ocenę filmu. Zakończenie jest jednak świetne – podsumowujące całość i nadające większy sens temu „nie-tak-znowu-wybitnemu” pomysłowi przechodzenia na coraz wyższe poziomy w, jak by nie patrzeć, grze komputerowej.

To nie fabuła jednak stanowi o wartości filmu. „Avalon” nie jest obrazem, który opiera się na przesłaniu czy wybitnie oryginalnej fabule. A jednak jest to film artystyczny. Wielkość „Avalonu” jest wielkością klimatu, atmosfery. Akcja jest, wbrew hasłu „gra wojenna”, spokojna i nastrojowa. Rzecz dzieje się w nieokreślonej przyszłości i nieokreślonym miejscu (choć czy aby na pewno? – to kwestia odczytania niektórych zakamuflowanych sygnałów od autorów), gdzie wśród odrapanych ścian i skromnie wyposażonych wnętrz poustawiany jest nowoczesny sprzęt.

Na ulicach walają się śmieci, w stołówkach ludzie jedzą jakąś papkę (z jednego z dialogów dowiadujemy się, że „prawdziwe jedzenie” jest luksusem, na który stać nielicznych) – i w ogóle jest biednie i ponuro. Atmosferę tę podkreślają świetne zdjęcia Grzegorza Kędzierskiego – utrzymane w tonacji burych pasteli. Przeważają ujęcia nocne lub wieczorne; jeśli pokazany jest dzień, to zazwyczaj bohaterzy znajdują się wśród jakichś (wirtualnych) ruin, albo chociaż pada deszcz. Kapitalne jest kilkakrotnie powtarzane ujęcie tramwaju, w którym gaśnie na moment światło podczas przejeżdżania przez skrzyżowanie sieci trakcyjnej – z charakterystycznym starym budynkiem i wieczornym niebem w tle.

W ogóle wykorzystanie tramwajów jest pomysłem praktycznie niespotykanym w filmowej fantastyce – a te staromodne z Wrocławia świetnie wpisują się w ogólną scenerię. Na koniec wreszcie wspomnieć trzeba o autentycznie pięknej muzyce Kenjiego Kawai (wykonywanej notabene przez polskich filharmoników i, gdy potrzeba tekstu, po polsku), która – obok zupełnej ciszy – odgrywa ogromną rolę podczas spokojnych i wolnych ujęć.

Wszystko to buduje nastrój w sposób doskonały. Nawet połączenie polskich dialogów ze wszechobecnym angielskim na murach czy ekranach (polska ścieżka dźwiękowa ma służyć wzmocnieniu u widzów reszty świata poczucia odrealnienia) nie razi: nietrudno wyobrazić sobie Polaków używających uniwersalnych (czyli angielsko brzmiących) pseudonimów i posługujących się swobodnie angielskim jako językiem międzynarodowym i językiem komputerów – co w końcu ma miejsce już dziś.

No i scenografia wreszcie, która dla nas ma szczególne znaczenie – kto by przypuszczał, że tak świetnie będą „grały” w filmie fantastycznym kamienice Wrocławia i Warszawa z Pałacem Kultury! Bure (jak już  wspomniałem) ujęcia ceglanych wrocławskich ścian budują nastrój niemal przez cały film – a potem równie niespodziewane wrażenie robi „full-colorowa” stolica z pomnikiem socrealizmu (ten co prawda tylko w dalekim tle).

W sumie powstał film naprawdę świetny, moim zdaniem – jeden z lepszych w gatunku fantastyki. Czy jest to „najbardziej artystyczny film fantastyczny”, jak chce Cameron, nie wiem – coś jednak jest na rzeczy w tym stwierdzeniu. Widzę w „Avalonie” pewne analogie do „Matrixa” – ale tylko ktoś oceniający te filmy powierzchownie stwierdziłby ich podobieństwo po prostu ze względu na wykorzystanie motywu rzeczywistości wirtualnej. Oba te obrazy opierają się na stwarzaniu wrażenia artystycznego przy nieco wtórnej fabule, i obu udaje się to doskonale – „Matrixowi” dzięki szybkiej akcji i masie strzelanin, a „Avalonowi” wręcz przeciwnie, dzięki powolnemu budowaniu klimatu. „Avalon” wpisuje się raczej w poetykę „Akiry” i „Ghost in the Shell”.

„Avalon” jednak nie spodoba się każdemu. Większość znanych mi opinii o filmie jest pozytywna, ale zdarzają się i tacy, dla których jest on po prostu nudny. Nie wiem, z czego to wynika, bo nie jestem nikim innym – przypuszczam tylko, że to kwestia gustu lub nastawienia. Nie można przy oglądaniu nastawiać się na szybką akcję, bo wtedy „efekt nudy” jest murowany. Dobrze też zignorować drętwą kwestię otwierającą ścieżkę dialogową („Jeśli chcesz wejść do klasy A, musisz jeszcze powalczyć w klasach C i B”), potem robi się lepiej. Akcja jest wolna i opiera się na klimacie. Co do gustu – cóż... De gustibus et coloribus non est disputandum.

Mi się w każdym razie podobało.
Na koniec wypada jeszcze użalić się, że dobry polski film fantastyczny może ostatnimi czasy – jak się okazuje – powstać tylko w koprodukcji, gdy scenarzysta, reżyser i fachowcy od efektów specjalnych są obcokrajowcami. Polska ekipa (scenografia, kostiumy, efekty pirotechniczne, poprawnie grający aktorzy, świetne zdjęcia) spisała się dobrze, ale najważniejsza część pracy i największa część chwały przypada oczywiście Japończykom.
Moim zdaniem zdecydowanie warto.

Michał Szklarski
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

P.S. Tradycyjne niestety piętno należy się dystrybutorowi i tłumaczowi za napisy. Już na samym początku, gdy na ekranie pojawiają się dwie plansze informujące wstępnie o realiach świata przedstawionego – widzimy jakąś radosną twórczość zamiast przetłumaczenia po prostu zdanie po zdaniu (tylko po angielsku np. dowiemy się, co wspomniałem w drugim akapicie, że „niektórzy zarabiają grą na życie”). Potem z kolei robi się nietradycyjnie i nietypowo – otóż zamiast błędów w tłumaczeniu przez większość filmu napisów w ogóle nie ma! Pojawiają się one jedynie przy trudniejszych i dłuższych kwestiach; krótsze sformułowania natomiast, zwłaszcza te na ekranach komputerów („access code”, „password” i masa innych, których w tej chwili nie pamiętam) pozostają bez tłumaczenia. Czemu, do diabła, nie można zadbać o tę połowę (a może i więcej) widzów, którzy będą widzieli co chwilę jedynie ułożone w niezrozumiały sposób literki?

„Avalon”. Japonia/Polska 2001. Reżyseria: Mamoru Oshii. Scenariusz: Kazunori Itô. Obsada: Małgorzata Foremniak (Ash), Władysław Kowalski (Game Master), Jerzy Gudejko (Murphy), Dariusz Biskupski (Bishop), Bartek Świderski (Stunner). Efekty specjalne: Nobuaki Koga. Scenografia: Barbara Nowak. Kostiumy: Magdalena Tesławska-Biernawska. Kierownictwo produkcji: Janusz B. Czech. Czas projekcji: 106 min.

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie