W dobie pandemii kina na całym świecie były przez dłuższy czas zamknięte. Największymi beneficjentami tego lockdownu okazały się platformy wideo, takie jak Netflix, które zgromadziły ogromną widownię. I choć przez chwilę wydawało się, że mogą nam one w pełni zastąpić kino, to rzeczywistość szybko zweryfikowała te przypuszczenia. Oto argumenty przemawiające za tym, że Netflix jednak nie zastąpi nam kina.
Niestety, ale Netflix nie wykorzystał epokowej dla siebie szansy, jaką był czas pandemii. Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że jakość zaproponowanych filmów była średnia, by nie powiedzieć słaba. Na platformie nie pojawiła się żadna oryginalna produkcja, o której moglibyśmy pamiętać latami. Owszem, nie brakowało świetnych filmów, natomiast były to obrazy, które swoje premiery miały kilka czy nawet kilkanaście lat temu. Ogólnie – słabizna.
Kino ma tę przewagę na platformami online, że gromadzi ogromną widownię na całym świecie. Stąd opłaca się produkować nowe filmy z myślą o ich emisji właśnie w kinach. Jeśli chodzi o takiego Netflixa, to w czasie pandemii premier było jak na lekarstwo. Widać wyraźnie, że platforma jest skupiona na serialach, dlatego nie ma na razie co liczyć na taki wysyp nowości, do jakiego przywykli bywalcy kin.
Choć oglądanie filmów z poziomu domowej sofy jest bardzo wygodne, to jednak nijak ma się do wizyty w kinie. Wychodząc z domu możemy się elegancko ubrać, oczyścić głowę, zjeść coś dobrego i przyjemnie spędzić czas w zupełnie innym środowisku. Dopiero pandemia przypomniała nam, jak bardzo tego potrzebujemy. Można się wiec spodziewać, że po ostatecznej wygranej z wirusem kina będą znów przeżywać oblężenie, a zainteresowanie platformami online zacznie spadać.
Nie oszukujmy się: Netflix jest złodziejem czasu. Wielu z nas ogląda tamtejsze produkcje tylko po to, aby się nie nudzić. To prosta, niewymagająca intelektualnie rozrywka, która nie niesie ze sobą żadnej większej wartości. Z kinem jest inaczej, ponieważ musimy dobrze przemyśleć wybór konkretnej produkcji płacąc sporo pieniędzy za bilet. Ryzyko, że trafimy na filmową „szmirę” jest więc znacznie mniejsze.