Gwiezdne wojny - nowy LUCAS - filmy fantastyka

Jerzy Biernacki
07.09.2015

„Mroczne widmo”, czwarta z kolei, a pierwsza pod względem chronologii akcji część „Gwiezdnych wojen”, okrzyknięta została efektowną chałturą, zaś jej twórca George Lucas – cynikiem liczącym na sukces komercyjny za wszelką cenę. Stąd długo wahałem się, zanim zdecydowałem się wybrać na część drugą kosmicznej sagi. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy okazało się, że Lucas wraca do wielkiej formy!

Akcja „Ataku klonów” rozpoczyna się około dziesięciu lat po wydarzeniach opowiedzianych w „Mrocznym widmie”. Przyszły Vader jest teraz młodzikiem na progu dorosłości. Razem ze swym mistrzem Obi-Wanem Kenobi przybywa na planetę Coruscant, by chronić senator Amidalę, byłą królową, którą ktoś usiłuje zabić. Razem z Kenobim podejmuje śledztwo, w czasie którego okazuje się, że w wielkim zagrożeniu znalazła się cała, istniejąca w pokoju od tysiąca lat, Republika. Obi-Wan i Anakin rozdzielają się, każdy we własnej misji. Wkrótce znajdą się w śmiertelnym zagrożeniu; zaś Anakin, przeżywający niedozwoloną rycerzom Jedi miłość i cierpiący osobiste tragedie, zacznie wykazywać niebezpieczne symptomy zbliżenia ku ciemnej stronie Mocy…
Widać po filmie, że George Lucas wziął sobie do serca krytykę „Mrocznego widma”.

W „Ataku klonów”, wbrew temu, na co mógłby wskazywać nie najszczęśliwszy tytuł, wszystko jest, jak należy. Akcja jest ciekawa, często wręcz pasjonująca, co stanowi zapewne efekt współpracy scenopisarskiej Lucasa i Jonathana Halesa; efekty specjalne Industrial Light and Magic jak zwykle wspaniałe i oszołamiające; bohaterowie stworzeni z wielką pieczołowitością i bardzo prawdopodobni psychologicznie; aktorstwo pierwszorzędne u właściwie wszystkich postaci. Ciekawe kreacje stworzyli aktorzy pierwszoplanowi: przekonujący i wieloznaczny Hayden Christensen jako Anakin, Ewan McGregor jako Obi-Wan i Natalie Portman jako Amidala, która tym razem, w przeciwieństwie do pierwszej części, wreszcie ma okazję do okazania swych nieprzeciętnych zdolności. Nawet Jar – Jar Binks, występujący w filmie przelotnie, jest nieco spokojniejszy i da się tym razem znieść. Wspaniałe są po raz kolejny zdjęcia autorstwa Davida Tattersalla, szczególnie w fenomenalnych scenach pościgów i walk. Nastrój znakomicie buduje muzyka Johna Williamsa.

„Atak klonów” nawiązuje jakością i poziomem do pierwszej gwiezdnej trylogii, a pod pewnymi względami nawet ją przewyższa. Podczas gdy akcja części 4 – 6, zarysowujących jedynie niektóre wątki, toczy się w swoistym kosmicznym „neverlandzie”, najnowszy film ukazuje w całej złożoności życie galaktyki i precyzuje mechanizmy nią rządzące. Ograniczana jest w ten sposób przestrzeń mityczna, jaką pozostawiły po sobie pierwsze części, fascynująca Tajemnica, rzeczy nieznane. Zaczyna jednak działać coś, co można by nazwać prawem Tolkiena: pasjonuje samo wgłębianie się w ten niezwykły, wspaniały, żywy i ogromnie barwny świat – podobnie jak w przypadku „Władcy pierścieni”, prekursora Lucasowej gwiezdnej fantasy.
Podsumowując: dla każdego szanu-jącego się fana fantastyki „Atak klonów” to lektura obowiązkowa. Jakiś czas temu, podczas rozprawy sądowej na Nordconie, sędzia Papier skazał Lucasa za „Mroczne widmo” na dziewięćdziesiąt lat zamrożenia. Bardzo prawdopodobne jest, że po obej-rzeniu drugiego filmu chciałby ten wyrok odwołać!


Marcinus Szklarskus de Gedaniam


Idzie ku lepszemu

Nie planowałem zbyt szybko wybrać się na „Atak klonów”. Bądź co bądź ani trailer, ani „Mroczne Widmo” nie zachęcały do tego kroku, a skoro czekałem tak długo, żeby wybrać się na „Władcę Pierścieni”, to tutaj mogłem nawet spokojniej czekać. Los mi jednak splatał figla i w pierwszy weekend po premierze obejrzałem film dwa razy.
Mogą szczerze powiedzieć: film mi się podobał, nawet bardzo. Wiadomo, że nie da się odtworzyć magii, która towarzyszyła oglądaniu oryginalnej Trylogii. Po obejrzeniu tego filmu nie czułem jednak niedosytu, jak i odrazy, z którą było związane „Mroczne Widmo” (midichloriany!). Akcja dynamiczna, niezbyt skomplikowana, choć nie pozbawiona niespodzianek przyciągała moją uwagę przez cały seans. Efekty specjalne były rewelacyjne i choć oglądając po raz n-ty na pewno znajdę jakieś niedoróbki, już to, że zamierzam oglądać ten film jeszcze n razy, dobrze o nim świadczy.

Wątek manipulacji Senatu i Rycerzy Jedi przez Kanclerza Palpatine’a jest ciekawy, a jego postać jest rewelacyjnie grana. Arogancja Republiki, w szczególności Zakonu Jedi, jest bardzo widoczna w wielu scenach (szczególnie w Archiwach), nie dziw, że tak upadli. Przyczyny Wojny Klonów są zaskakujące, przynajmniej dla mnie (spodziewałem się prostego zamachu wojskowego, a nie tak misternych planów). Poza tym wygląd uzbrojenia klonów świetnie nawiązuje do wyposażenia ich następców.
Geneza Boby Fetta jest ciekawa i dobrze komponuje się z całokształtem filmu.  Zejście Anakina na Ciemną Stronę Mocy, wbrew moim obawom, nie wynika z jego zakazanej miłości. Od pierwszych momentów filmu widać, że Obi-Wan nie jest dobrym mentorem i nie poradził sobie z zadaniem.  Tu niestety dotykamy bolesnego tematu, czyli scen à la serial brazylijski. Sam wątek byłby do zaakceptowania, gdyby poszczególne sceny były krótsze i mniej sztuczne, a dia-logi lepiej napisane. Zresztą uważam dialogi za najsłabszy element filmu – kilka wypowiedzi mnie załamało.

Słabą stroną filmu jest też aktor grający Anakina – z wyglądu pasuje, ale brak umiejętności aktorskich wyziera z wszystkich scen z jego udziałem. Tu jednak opinia widzów jest podzielona, niektórzy twierdzą, że dobrze oddał on tą rolę.
Najciekawszym elementem w filmie są nawiązania do innych filmów, szczególnie do oryginalnej Trylogii – odcięcie ręki changelinga w barze, Amidala stylizowana na Leię, obcy na Komino, arena. Tu znowu rodzi się chęć ponownego obejrzenia tylko w celu wyłapania skojarzeń do innych filmów.
Tłumaczenie wydaje się przyzwoite, znalazłem jeden kiks – „I killed them all” / „Wytłukłem wszystkich” – nie za bardzo mi to wpasowało.
W każdym razie polecam ten film. Nie należy spodziewać tej samej magii, jaka towarzyszyła filmom z zeszłego wieku (gdyż nie jest ona już dostępna nam, starym wyjadaczom), ale na szczęście nie uraczono nas jakimś mrocznym widmem.


Adam Cetnerowski


NIE DOTRZYMAŁ OBIETNICY
(o „nowym” Lucasie na gorąco)


Tuż po obejrzeniu II części gwiezdnej sagi George’a Lucasa nie bardzo umiałem odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego ten film mnie „nie rusza”? Co jest w tych najnowszych lucasach, że historia Jedi i mojego ulubieńca z Imperium kontratakuje – Yody – staje się nieznośnie infantylna?
Oglądając wcześniej zajawki i billboardy z Ataku klonów – pomyślałem sobie nieśmiało, że może tym razem coś w sadze drgnie, że może nareszcie będzie to początek godny końca. Po wyjściu z kina ostatecznie zrozumiałem, że tak nie jest i już nie będzie. Że Mroczne widmo nie jest potknięciem mistrza, ale jego obecną twórczą drogą.
Ale, żeby nie było potem na mnie, iż ośmielam się chlastać Dzieło – Atak klonów jest zdecydowanie lepszy od części I (notabene od niej wszystko będzie zawsze lepsze, więc coż to za punkt odniesienia dla twórcy!), co niniejszym przyznaję otwarcie, bo:
1. Anakin wyraźnie pokazuje, że Vadera za pazuchą chowa (mógłby wprawdzie bardziej dramatycznie zagrać to rozdarcie – mogło być naprawdę gorąco, a jest zaledwie ciepło; jednak jego porywczość i pewność siebie są pokazane prawdziwie i naturalnie, jako przywilej młodości);
2. Yody jest nareszcie do syta (choć pojedynek Yody na miecze świetlne jest według mnie przegięciem – wszak to staruszek, który chodzi wsparty na sękatym kijaszku, a jak przychodzi co do czego, to śmiga, jakby od Łowcy pożyczył turbodopalacze);
3. Kapitalnie zawiązuje się wątek Łowcy;
4. Jar Jar Binks jest postacią skrajnie epizodyczną (choć uczynienie go senatorem i pozwolenie temu głupkowi na zabieranie głosu w Senacie Galaktyki uważam za wielką przewałę [od naczelnego: może startował z listy wyborczej „Samoobrony”?]).

Czy coś pominąłem? Chyba nie – dalej są już tylko negatywy.
Do niedawna to inni twórcy czerpali z Lucasa (w końcu klasyk!) – cytując bądź parodiując sceny, postacie, gesty z Gwiezdnych wojen czy Indiany Jonesa. Dziś jest odwrotnie: to Lucas cytuje i parodiuje Władcę pierścieni – pojedynek Yody na Moc z hrabią Dooku (a sam Yoda, stając do walki na miecze, zachowuje się jak postać rodem z westernów Leonego). Widomy znak, że już nie Lucas dyktuje warunki. To jedna sprawa.
Druga – odwołajmy się do zakończenia sagi, czyli do części IV-VI: tam zakon Jedi i sama Wojna Klonów jest przywoływana w opowieści Bena Kenobiego jak historia średniowiecznych krucjat – mroczna, krwawa, chwalebna dla jednych, a hańbiąca dla innych. Idealna pożywka dla legend o niezwykłych rycerzach-bohaterach! Tymczasem na ekranie widzimy świat sztuczny, żywcem wyjęty z gier komputerowych, tak naprawdę obcy, zimny i martwy, nie mający nic wspólnego z tamtą historią. Niestety, Lucas jest na wskroś Amerykańcem – w gruncie rzeczy infantylnym i pozbawionym dziedzictwa wielowiekowej tradycji... Poza tym wiadomo, że żadnemu z głównych bohaterów włos z głowy spaść nie może, bo mają przed sobą ważną rolę do spełnienia – nie ma zatem ani krzty napięcia (a Spielbergowi przed laty udała się ta sztuka w II części Indiany Jonesa!).

Nie na to czekałem przez dwadzieścia lat ja – odbiorca kultowego wówczas (ważnego zatem!) filmu. Znalazłem to w filmowym Władcy pierścieni – z gruntu europejskiej fantasy, opartej na powieści zakorzenionej w naszej europejskiej tradycji (lecz to już zupełnie inna historia).
Ale z powyższych spostrzeżeń wypływa mój smutny wniosek, że nie doczekam się tego również w części III. To, co Lucas obiecał w Gwiezdnych wojnach – rozmyło sięw barokowym przeładowaniu detalami i różnymi Jar Jarami, a sam autor kroczy dziś inną drogą, coraz bardziej odchodząc od tego, co wymyślił ćwierć wieku temu.


Andrzej Habasiński

ps.
Po wszystkich pocałunkach Anakina i Amidali następuje taka oto scena: cięcie-pokój-zmrok-ogień w kominku (sic!); na kanapie siedzi wydekoltowana Amidala, obok nagrzany Anakin i – w kontekście poprzednich scen – wiadomo, na co się zanosi... W tym momencie z głębi widowni, gdzieś bliżej ekranu, słychać głośne westchnienie „No, nareszcie!”...




NA RAZIE GNIEW

Jeszcze niedawno nie miałem wielkich oczekiwań co do „Ataku Klonów”. Liczyłem co prawda na film lepszy niż „Mroczne widmo”, ale obawiałem się ponownego nakierowania na „widza w każdym wieku”. Notabene epizod I uważam za dobry film, tyle że nie do końca taki, jak trzeba. Właściwie wszystko jest w nim do przełknięcia, nawet w ostateczności infantylny Jar-Jar Binks – ale nie można już przejść do porządku dziennego nad nieszczęsnymi midichlorianami. Nie są one na szczęście źródłem mocy, a jedynie jej pośrednikiem, „przekaźnikiem” – ale i tak spłycają szlachetny obraz Jedi, sprowadzając magię do biologii.
Na szczęście w epizodzie drugim mowy już nie ma o podobnych infantylizmach. Wracamy do starej, dobrej, bogatej historii! Słyszałem już bardzo pozytywne opinie, gdy udawałem się do kina – a opuszczałem je oczarowany.
W „Ataku Klonów” pozostawiono to, co najlepsze w „Mrocznym Widmie”, odrzucono to, co najgorsze i dodano to, czego brakowało. A brakowało przede wszystkim ludzi. Aktorzy grali, mając umiejętności nie gorsze niż dziś – ale było to wszystko przytłumione przez wystawność obrazu. Efekty specjalne były rewelacyjne, ale niepotrzebnie dominowały nad fabułą. W „Ataku” mamy nareszcie efekty – jeszcze wspanialsze – podporządkowane fabule.
Z całą pewnością takich efektów jeszcze w kinie nie oglądano: zobaczyć możemy planetę Coruscant już nie z lotu ptaka, ale z dołu, z ulic, pomieszczeń i barów; wreszcie mamy porządną, dużą bitwę, rozstrzyganą przez mozolne wyrzynanie przeciwnika, a nie durne „wyłączenie zasilania w sterowni”; widzimy kolejne kilka planet, oczywiście każdą ze swoją bogatą scenografią, rasami i lokalnymi odrębnościami; itd.

Ale najważniejsza jest historia. Postaci drugiej trylogii wreszcie żyją, nabierają głębi, stają się skomplikowane, a nawet dramatyczne. Anakin Skywalker jest już przystojnym dziewiętnastolatkiem, niezłym Jedi – o dużym mniemaniu o sobie, z czym nie do końca zgadza się jego mistrz Obi-Wan. Anakin jest dumny i zarozumiały, wychodzi z niego co i rusz niecierpliwość i gniew – co doskonale oddaje grający go Hayden Christensen. Świetnie oddano wątek miłosny jego i Amidali – to nie jest nic płytkiego, chwilowe zauroczenie, to głęboka miłość rodząca się na naszych oczach. To miłość skazana na tajemnicę i klęskę, szczególnie ze względu na wymóg celibatu zakonu Jedi; oboje będą musieli wybrać między nią a honorem i zasadami.

Anakin dostaje zadanie chronienia Amidali; na tym jednak nie kończy się jego rola w filmie. Najistotniejszy dla dalszej akcji jest moim zdaniem nie fakt miłości wbrew zasadom – ale osobisty dramat Anakina z drugiej części filmu. Sądzę, że to nie konflikt miłości z regułami Jedi skłoni Anakina do przejścia na ciemną stronę – ale właśnie to, do czego przywiódł go gniew przy wspomnianej okazji. To w tym momencie po raz pierwszy ujawnia się w nim coś więcej niż tylko młodzieńcza arogancja: ujawnia się nienawiść.

Akcja jest złożona, wręcz zbyt złożona, aby wszystko „zaskoczyło” w głowie za pierw-szym razem. Mamy tu intrygę kryminalną, która prowadzi do odkrycia o wiele większej spra-wy. Powraca tajemnica, powra-ca też – w końcu! – humor (Anakin, przywiązywany na are-nie do kamiennej kolumny – do będącego w podobnej sytuacji Obi-Wana: „Postanowiliśmy cię ratować”. Obi-Wan: „Dobra robota!”. Anakin do Obi-Wana podczas pościgu za skrytobójcą, zza kierownicy wyskakując nagle nad drzwiami z samochodu: „Would you mind?...”). Powraca też nieco okrucieństwa, co sprawia, że nie jest to film dla najmłodszych.

W dość skomplikowany sposób rodzi się konflikt z grupą kilkuset światów chcących secesji. Przy okazji kwestii klonów poznajemy też przyszłego łowcę nagród Bobę Fetta (tu w małej, ale naprawdę świetnej gniewnej roli młody Daniel Logan; zaangażować go do „Endera”!), syna łowcy nagród Jango Fetta. Jango to postać o chyba najbardziej niejasnym statusie w filmie: po dłuższym zastanowieniu uświadomiłem sobie, że raz jest w „strefie wpływów” Republiki, a kiedy indziej – po stronie secesjonistów. O co tu chodzi? Rola łowcy nasuwa przypuszczenie, że nie zobaczyliśmy jeszcze ostatniego dna intrygi – że, wbrew pozorom, rozgrywającym w wojnie nie jest ani Republika, ani secesjoniści z hrabią Dooku na czele, lecz pociągający za sznurki po wszystkich stronach (!) przyszły imperator Palpatine.

Wreszcie mogą się wykazać aktorzy. Dwóch jest zwłaszcza w fil-mie rewelacyjnych. Pierwszy to Ewan McGregor (Obi-Wan Kenobi) – grający niezwykle swobodnie i z dużą dozą ironii. Cytując pewną wypowiedź z Internetu (która wydaje mi się tu najbardziej adekwatna): on po prostu dobrze się bawi. Najlepszy jest jednak debiutant (na dużym ekranie) Christensen – kapitalnie potrafiący oddać wszelkie targające młodym-gniewnym emocje, łącznie z miłoś-cią. Hayden gra z autoironią, a w je-go spojrzeniach kierowanych ku Amidali aż czuje się iskry. Strzał w dziesiatkę! Natalie Portman (Amidala) znów gra bardzo dobrze i swobodnie, lecz jej rola przygasa nieco w porównaniu z dwoma wymienionymi aktorami.

Są w „Ataku Klonów” wielkie sceny. Już na początku mamy fantastyczny pościg dwóch Jedi za skrytobójcą. Kapitalna jest bitwa, a także scena, w której mały, stary Yoda – przed chwilą zgarbiony i opierający się na lasce! – pokazuje, dlaczego nosi miecz świetlny. Autentyczną zgrozę budzi scena maszerowania/musztry ogromnej ilości Klonów ustawionych w czworoboki – jakby żywcem przeniesiona z nazistowskich parad wojskowych.
Co ciekawe, nie zapamiętałem tak zachwalanego tematu miłosnego Johna Williamsa; nie zwróciłem nań po prostu uwagi. Może to dlatego, że na ekranie zbyt dużo się działo i nie było czasu, żeby się nad tym zastanawiać. W każdym razie żadnych zgrzytów nie stwierdziłem, co znaczy, że ilustracja Williamsa była bez zarzutu – jak zwykle zresztą, on niejednego mógłby nauczyć, jak się robi dobrą muzykę do filmu.

Malkontentom nie będę odbierał prawa do posiadania własnego zdania; ale nie będę też z nimi dyskutować. Problem tkwi w tym, że zwolennikom „Ataku” podobają się dokładnie te same elementy, które nie podobają się przeciwnikom filmu. Nie sposób tu wypracować konsensusu, można jedynie ustalić protokół rozbieżności. Dlatego powiem jedynie z własnej strony, że moim zdaniem te jęki to marudzenie. Przyzwyczailiśmy się już wszyscy uznawać pierwszą trylogię za przedmiot kultu – co prowadzi do łatwego zapominania, że pierwsze epizody wcale nie stanowią mądrzejszych historii. Wręcz przeciwnie, jest to po prostu kosmiczny western, odgrzana nieoryginalna historia – ale za to jak przedstawiona. „Atak Klonów” nie przeskakuje tego poziomu, bo nie takie było jego zadanie; dorównuje za to najlepszemu dotychczas „Imperium kontratakuje” złożonością akcji i „magią” świata przedstawionego.

Świat „Ataku Klonów” jest tak bogaty, wątki tak złożone – że żałuję (autentycznie! – czego nie odczuwałem po „Mrocznym widmie”, ani nawet po „Drużynie pierścienia”), że widziałem film dotąd tylko jeden raz. Dlatego wybiorę się chyba niedługo po raz kolejny, aby postarać się więcej dostrzec i zrozumieć – innymi słowy, aby jeszcze raz posmakować całego tego bogactwa.
A jest czego.
Z niecierpliwością i z optymizmem czekam już zatem na epizod trzeci – w myśl zdania wypowiadanego w „Mrocznym widmie” przez Yodę: „Fear leads to anger; anger leads to hate; hate leads to suffering”. Epizod I: strach (dość widmowy). Epizod II: gniew (realny). Epizod III: nienawiść!


Michał Szklarski

„Atak Klonów”. USA 2002. Obsada: Ewan McGregor (Obi-Wan Kenobi), Natalie Portman (Padmé Amidala), Hayden Christensen (Anakin Skywalker), Ian McDiarmid (wielki kanclerz Palpatine/Darth Sidious), Samuel L. Jackson (Mace Windu), Christopher Lee (hrabia Dooku/Darth Tyranus), Temuera Morrison (Jango Fett), Daniel Logan (Boba Fett), Frank Oz (Yoda – głos), Ahmed Best (Jar-Jar Binks – głos). Reżyseria: George Lucas. Scenariusz: George Lucas, Jonathan Hales. Muzyka: John Williams. Zdjęcia: David Tattersall. Scenografia: Gavin Bocquet. Montaż: Ben Burtt. kostiumy: Trisha Biggar. Produkcja: Rick McCallum.

P.S. Ponieważ nawet w wersji niedubbingowanej film rozpoczyna się od napisów w języku polskim, z dwoma błędami w czterech zdaniach – czy naprawdę nie można tego uniknąć w tak prostym tekście??? – podaję prawidłowe tłumaczenie. Secesję planuje kilkaset systemów słonecznych, a nie kilka tysięcy; była królowa, a obecnie senator Amidala wraca na Coruscant, aby głosować nad powołaniem armii, a nie za jej powołaniem (nie jest jasne, jak będzie głosować). Dziękuję Jo’Asi za oryginalne napisy.
P.P.S. dla uniknięcia niejasności: specjalnie zrezygnowałem z czytania – napisanej tydzień wcześniej – recenzji brata, aby niczym się nie sugerować i wyrazić w pełni własne zdanie. Do tej pory jej zresztą nie znam, gdy piszę te słowa. Jakiekolwiek podobieństwa czy powtórzenia wynikają zatem jedynie ze zbieżności poglądów.
 

 

Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

 

(tytuł redakcji )

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie