Gwiezdne wojny -The Clone Wars - filmy fantastyka

Jerzy Biernacki
07.09.2015

Film miałem okazję obejrzeć w bardzo porządnie wyposażonym kinie w niewiel-kiej miejscowości Linkoping (Szwecja). Podczas trailerów, reklam oraz jakichś testów dźwięków było słychać, że kino zainwestowało w naprawdę porządny sprzęt. Jak to się przełożyło na sam film – będziecie mogli przeczytać poniżej.

Tytuł: Star Wars: The Clone Wars
Produkcja: USA, 2008
Gatunek: Trójwymiarowe Gwiezdne Wojny
Dyrekcja: Dave Filoni z Flanelowcem
Za udział wzięli: Nick Furry, Saruman, Anthony Daniels i inni dubingowcy
O co chodzi: Filmy się skończyły, ale historię można pociągnąć jeszcze w odległej galaktyce
Jakie to jest: Najbardziej tajemniczy okres Gwiezdnych wojen dostaje swoją drugą szansą trafienia do masowych odbiorców. Po bardzo mocno przerysowanej wersji sprzed około 4 lat w końcu trafia się dzieło „od fanów dla fanów, ale finansowane
z pieniędzy Lucasa”.

Film miałem okazję obejrzeć w bardzo porządnie wyposażonym kinie w niewiel-kiej miejscowości Linkoping (Szwecja). Podczas trailerów, reklam oraz jakichś testów dźwięków było słychać, że kino zainwestowało w naprawdę porządny sprzęt. Jak to się przełożyło na sam film – będziecie mogli przeczytać poniżej.
Zamiast żółtych napisów jesteśmy wprowadzani do filmu za pomocą narracji. Szybkie przebitki kilku obrazów pokazują, co się aktualnie dzieje w galaktyce –
i dlaczego nasi bohaterowie muszą robić to, co robią. Tak jak zawsze w filmach z serii „Star Wars”, od razu zostajemy rzuceni w wir wydarzeń: na Christophsis trwają ciężkie boje o każdy kawałek tej zurbanizowanej planety, syn Jabby zostaje porwany. Kto ma wyruszyć na ratunek? Oczywiście, banda Drombo (Obi-Wan i Anakin dla niekumatych). Co się dokładnie dzieje, nie ma oczywiście sensu pisać, ale sam film raczej nie zaskakuje w zbyt wielu momentach.
Największa zaleta filmu wypływa bezpośrednio z jego tytułu: są nią same klony. Wszystkie ujęcia z krewniakami małego Boby są wykonane perfekcyjnie. Pseudo-ujęcia z ręki, zachowanie klonów przed walką, w trakcie walki czy po niej zostało bardzo dobrze pokazane – i jest to główny powód, dla którego warto pójść na ten film na kina. Nie jest to przesadzony w niczym obraz, jak miało to miejsce w kreskówce Tartakovsky’ego: klony nie tylko umierają, ale również zdarza się im panikować; zresztą po kilku miesiącach wojny nabierają coraz więcej cech zwykłych ludzi.
Oglądanie ich przywódców nie jest już tak przyjemne. Dialogi Anakina i jego padawanki Asoki Tano wydają się robione jakby trochę na siłę, a ich wspólne pomysły mogą cieszyć część publiczności (mnie nie cieszyły). Anakin jako mentor wygląda dość dziwnie, ale może dostać kredyt zaufania, gdyż naprawdę stara się naśladować Obi-Wana i prawie mu to wychodzi. Sama postać Kenobiego jest znacznie lepiej poprowadzona. Niestety, jego walka z użyciem miecza świetlnego całkowicie mnie zawiodła: jest bardzo dynamicznie zmontowana, ale wszechobecny chaos czyni ją dość nieczytelną. Bardziej podobać się może pojedynek w wykonaniu Anakina.

Jak na „Gwiezdne wojny” – stanowczo za mało jest scen w przestrzeni kosmicznej. Wymiana ognia pomiędzy ciężkimi jednostkami została, niestety, praktycznie całkowicie pominięta (prócz kilku sekund). Sytuację prawie ratują pojedynki myśliwców – ale, jak napisałem, „prawie”: mogłyby być zdecydowanie bardziej rozbudowane.
Ciężko osądzać wtórność pomysłów – kanonierka, którą ucieka Anakin wygląda jak B-wing; droidy wujasa Jabby to wcześniejsze wersje popularnego w Polsce IG-88; natomiast myśliwiec Obi-Wana wygląda dość dziwnie z przemieszonym gniazdem na astromecha. Ciekawe, czy ten wątek inżynierski zostanie pociągnięty dalej w serialu?
Największym mankamentem są zdecydowanie droidy. Tak głupie to one jeszcze nie były, do tego ich dowódca jest osobą zupełnie nie zasługującą na rangę generała! Oczywiście, podobać się nie ma prawa synalek Jabby – ale może dla co niektórych Rotta stanie się idolem (niczym najczarniejszy z Mrocznych Lordów, sam Exar Kun).
Młodzi filmowcy kręcący fanfilmy rozgrywające w świecie „Gwiezdnych wojen” powinni brać przykład z Filoniego! Zamiast wałkować do upadłego kawałki Johna Williamsa – postawił na nieznanego wcześniej Kinera; i nie powiem, by odbiło się to niekorzystnie na filmie. Muzyka wybitna nie jest, nie zachwyca i nie porusza do głębi serc – ale pasuje do toczącej się akcji (a to jest w sumie najważniejsze w muzyce do filmu). Czy broni się sama bez obrazu – ja jeszcze nie sprawdzałem. Jeśli chodzi
o efekty dźwiękowe, to niestety za wiele nie można napisać.
TCW nie są filmem, na który ma się ochotę wracać po raz kolejny do kina. Równie dobrze można go oglądać w domowym zaciszu w telewizorze, tudzież na monitorze.
Film jednak zaskakuje. I, o dziwo, bardzo pozytywnie. Podchodziłem do niego, oglądając kolejne trailery z wielkim sceptycyzmem, ale przyjemnie się rozczarowałem. Chociaż bilety do kina są u naszych północnych sąsiadów ultradrogie – warto było wydać te korony.

Ocena (1-5):
Klony: 5
Droidy: 2
Machajkije: 4, choć trochę naciągane
Dogfights: 4
Fajność: 4

Cytat: Here they come!

Ciekawostka przyrodnicza: Oglądając film można się przekonać, że nie każda kobieta pojawiająca się w uniwersum ma prawo do pokazywania nóg. Oglądając striptease w wykonaniu panny Ventress – ma się ochotę wyjść z sali.

Ragnus
www.zakazanaplaneta.pl

Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie