W poprzednim wstępniaku było o kinie gatunków – czyli o filmach w skali makro. Teraz chciałbym wspomnieć o innym zagadnieniu; też od jakiegoś czasu chodzącym mi po głowie, a dotyczącym filmu w skali mikro.
Rozmaite, wplecione w filmową fabułę, epizody. Często umykające nam z pamięci po pierwszym obejrzeniu danego obrazu. Zauważamy je zwykle za drugim-trzecim razem. Chyba że są wyjątkowo wyraziste. Taki epizod może być godną zauważenia perełką zarówno w filmie dobrym czy wybitnym – jak też w obrazie klasy B czy w dziełku całkowicie błahym.
Pamiętam, jak w pod koniec lata 1987 byliśmy z Jerzym Szyłakiem uczestnikami interdyscyplinarnej konferencji naukowej poświęconej science fiction, a zorganizowanej w Bieszczadach przez Uniwersytet Jagielloński i Politechnikę Rzeszowską. Mieliśmy tam okazję poznać sporo osób funkcjonujących (od dawna lub niedawna) w fantastycznym światku – takich jak np. Antoni Smuszkiewicz, Maciej Parowski, Rafał Ziemkiewicz, Grzegorz Filip, Tadeusz Zysk, Krzysztof Grzywnowicz. Całe dnie spędzaliśmy na dyskusjach opartych o nasze – wydrukowane we wcześniej wydanej broszurze – referaty (relacja z tych dyskusji ukazała się nawet potem w „Fantastyce”). Poza tym organizatorzy zapewnili nam relaks w postaci wycieczki po Pętli Bieszczadzkiej i Zalewie Solińskim (do dziś pamiętam niektóre dowcipy polityczne opowiadane sobie na stateczku z Jurkiem, RAZ-em i prof. Smuszkiewiczem), wieczór przy ognisku (z pieczonymi na kijkach parówkami, bo normalna kiełbasa nie była w sklepach dostępna), wieczór przy przypadkowo dobranych VHS-ach z filmami SF (były to wszak czasy ogólnonarodowego szału na punkcie wideo).
Z tego wieczornego seansu najbardziej zapamiętałem nie tytuły i treść filmów (bo nie były one warte pamięci), ale rozmaite z nich epizody właśnie. W jakiejś młodzieżowej opowiastce o fantastycznych przeżyciach nastolatka – bohater przechodzi koło kina wyświetlającego horror pt. Dracula spotyka Gadhiego (co chyba nawet zostało zilustrowane odpowiednią sceną). W innej bajędzie o współcześnie odkrytej krainie Amazonek – jeden z uczestników wyprawy buntuje mężczyzn z wioski pokazując im kolejno: paczkę papierosów, kluczyki do samochodu, puszkę piwa; w końcówce tej sceny, jako zapowiedź nowej epoki w tej odległej krainie, puszka po piwie wzlatuje w niebo niczym słynna kość z Odysei kosmicznej Kubricka. Obejrzawszy te kawałki – aż jęknęliśmy z Szyłakiem, ileż to dobrych pomysłów marnuje się w kiepskich filmach; chodziło nam zresztą nie tylko o gagi sensu stricte, ale w ogóle o rozmaite epizody filmowe (i to niekoniecznie te umieszczone w filmach najgorszych).
Jakiś czas temu obejrzałem, pożyczoną nam przez kogoś ze znajomych, amerykańską facecję o czterech pensjonariuszach zakładu psychiatrycznego – przypadkiem
zbiegłych na wolność. Siadałem przed ekranem zupełnie bez przekonania. Jednak na początek mile zaskoczyła mnie obsada (m.in. Michael Keaton, Christopher Lloyd, Peter Boyle). Sam film też okazał się całkiem sympatycznym wypełniaczem wolnego czasu. A jeden epizod został wyreżyserowany absolutnie genialnie! Otóż pacjent grany przez Petera Boyle’a popadł w obłęd religijny i uważał się za kogoś w rodzaju nowego Mesjasza. W jakimś momencie wszyscy oni idą długim korytarzem „normalnego” szpitala. Przy ścianie, na mobilnym łóżku, leży ktoś z problemami ortopedycznymi. Boyle pochyla się nad nim – i mówi, iż oto jest uzdrowiony i może wstać. Nasi bohaterowie (z Boyle’m włącznie) idą dalej. Cały czas są filmowani w jednym długim ujęciu (kamera, utrzymując niezmienny dystans, cofa się). Coraz odleglejsze jest stojące na korytarzu łóżko. Widać jednak, jak tamten nieborak z niego wstaje, natychmiast pada jak długi, biegnie doń personel, następuje ogólne zamieszanie... Gdyby kamera zatrzymała się przy tej scenie – jej efekt (tak, wiem: to swoją drogą skecz całkowicie niepoprawny politycznie!) byłby nieporównanie mniejszy.
Może dzisiejszy temat potraktowałem nieco powierzchownie (by nie rzec: epizodycznie). Ale to po części wynika przecież z jego treści.
JPP (marzec 2010)
GFK