Cóż mam napisać o tym filmie? Ani mnie on grzeje, ani ziębi. Najlepsze będzie chyba określenie, że „Solaris” Stevena Soderbergha to kino ambitne.
Oczywiście, w naszym fantastycznym światku ekranizacja powieści Stanisława Lema jest sporym wydarzeniem; z drugiej strony, choć to film bardzo dobry, świetnie wykonany technicznie, plastycznie, czegoś w nim brakuje. Wiem nawet dokładnie, czego: Oceanu. W stosunku do oryginału poczynione zostało kilka zmian: doktor Gordon jest kobietą, Harey została Rheyą (Lemowskie imię kojarzyło się Amerykanom z męskim Harry). Przede wszystkim jednak, jak zauważył Lem (patrz oświadczenie obok), tajemnicze stworzenie – planeta Solaris jest tu wielkim nieobecnym. Tak, prawda – Ocean aktywnie działa sprawiając, że na stacji kosmicznej pojawiają się postaci stworzone ze wspomnień członków załogi, bez przerwy też pojawia się w kadrze – lecz pokazywany z dużej odległości. Soderbergh wyraźnie nie wiedział, na co się zdecydować: czy na opowieść, poszukiwania intelektualne, jakich pełno jest w „Solaris” Lema (wątek Harey jest tam jedynie przybudówką, wypełniaczem fabularnym między badaniami Oceanu), czy… na historię o bardzo nietypowej miłości w kosmosie. W efekcie wyszła mu dość dziwna mieszanka, w której miłość przedstawiona została znakomicie, w tajemniczym, niepokojącym klimacie, natomiast Ocean, choć obecny, znalazł się mimo wszystko w tle.
Aczkolwiek, między Bogiem a prawdą, przyznać muszę, że pomysł ekranizo-wania „Solaris” od początku wydał mi się trochę szalonym: nie miałem pojęcia, jak przenieść na ekran powieść fascynującą, jednak z dość ograniczoną w sumie fabułą. Soderberghowi się to udało: nie było łatwo, jednak wypełnił półtorej godziny ciekawą, zupełnie znośną, czasem pociągającą, czasem nieco męczącą historią. Słowa „męczącą” używam przy tym w kontekście raczej dodatnim: to pozytywna odmiana w stosunku do kochających akcję filmów Hollywoodu, efekt tego, że scenarzysta i zarazem reżyser nie przestraszył się tematu trudnego, wymagającego od widza. Zdumiewający jest w ogóle fakt, że podobny film powstał w Fabryce Snów.
Akcja z grubsza przypomina Lemowską – aczkolwiek nie ma wyprawy nad Ocean i obserwacji go z bliska, a pewne motywy związane z Harey – Rheyą usunięto, inne zaś pojawiły się w ich miejsce. Dodany został – przede wszystkim – potężny wątek ziemskiego związku Kelvina z Rheyą, zgrabnie wpasowany w resztę akcji; bardzo przy tym doceniam zastosowanie w filmie nieustannych retardacji, cofania się w czasie – to zabieg bardzo ambitny i rzadki w kinie, nie tylko amerykańskim. „Solaris”, jak już wspomniałem, jest znakomicie wykonany technicznie. Świetne są zdjęcia Soderbergha i efekty specjalne, a także – skromna, co prawda – muzyka, które znakomicie tworzą charakterystyczny klimat filmu; co do tej ostatniej – jest jej stosunkowo niewiele, ale pozytywnie wpływa to moim zdaniem na końcowy efekt. Całość, jak zwykle od paru lat w Hollywood, trzyma wysoki poziom wizualny – i przy-najmniej w tym aspekcie sprawia bardzo dobre wrażenie. Także aktorzy, z Georgem Clooneyem na czele, grają nieźle – choć mam drobne wątpliwości co do Nataschy McElhone (Rheya), która momentami wygłasza swoje kwestie chyba zbyt jednostajnie. Ale – o tym też już krótko wspomi-nałem – czegoś temu filmowi brakuje. Choć bardzo doceniam jakość realizacji – na pewno zauważyliście, że rozwodzę się głównie nad sprawami technicznymi – „Solaris” nie wywołuje u mnie w zasadzie emocji, tak jak w przypadku paru innych obrazów, które oddziaływały na mnie ostatnio silnie, mimo dostrzegalnych wad (na przykład „Władcy Pierścieni”). Z dru-giej strony, taka jest przecież powieść Lema – bardzo intelektualna; czy możliwe byłoby przeniesienie na ekran na przykład długiego fragmentu, w którym Kelvin czyta dziennik Gibariana? Dlatego nie można chyba traktować niskiego emocjonalizmu kinowego „Solaris” jako wady. Ten film musiał taki być z natury rzeczy – nie o emocje w nim przecież chodzi. A stwierdzenie to pozwala mi przejść do wniosku końcowego: „Solaris” Stevena Soderbergha to kino bardzo ambitne, które – jak to określił Clooney – „najlepiej oglądać po trzech drinkach”; nie stworzone w celu zapewnienia widzowi półtoragodzinnej zabawy, ale raczej stanowiące dla niego wyzwanie, pociągające intelektualnie, niekiedy trudne. Z jednej strony, nie wbija ten film w fotel z wrażenia, z drugiej, jest przedstawicielem kinematografii takiej, jaką prezentuje zwykle Europa – a nie wierzyłem, że stać na coś takiego Amerykanów. Warto zobaczyć „Solaris” – dlatego, że to ekranizacja Lema, i dlatego, że to film bardo dobry, choć nietypowy.
Marcin Szklarski
IGKF
„Solaris”. USA 2002. Reżyseria, scenariusz (na podstawie powieści Lema), zdjęcia i montaż: Steven Soderbergh. Obsada: George Clooney (Kelvin), Natascha McElhone (Rheya), Jeremy Davies (Snow), Viola Davis (Gordon), Ulrich Tukur (Gibarian). Efekty specjalne: Kevin Hannigan.