Rzadko się zdarza, abym miał wobec jakiejś książki tak dużo pozytywnych i tak wiele negatywnych odczuć jednocześnie. „Achaja" Andrzeja Ziemiańskiego jest bowiem powieścią ciekawą, denerwującą czarnym pesymizmem, emocjonującą i źle napisaną. Powieść dzieli się na trzy niezależne wątki, z których jedynie dwa wiążą się ze sobą w zakończeniu. Mamy więc księżniczkę Achaję, która w wyniku intrygi macochy zmuszona zostaje do odbycia służby wojskowej, a następnie trafia do niewoli. Mamy też wątek młodego zabijaki Syriusza i ex-skryby świątynnego Zaana, którzy porywają się na oszustwo tak wielkie, że aż szaleńcze: podają chłopaka za zaginionego syna jednego z Wielkich Książąt Królestwa Troy. Trzeci jest wątek czarownika Mereditha, który wyrusza na wyspę Zakonu z tajemniczą misją od jednego z Bogów.
Naczelną myślą powieści jest pesymizm. Autor powiedział w którymś z wywiadów: „Nie ma sensu udawać, że tego nie było". Prezentuje więc Ziemiański świat „od dołu", od tej gorszej, mroczniejszej strony - i odziera świat z sensu. Bohaterów albo spotyka wszystko, co najgorsze (Achaja), albo też sami dołączają do gromady oszustów i rzezimieszków (Zaan i Syriusz), albo wreszcie zostają porzuceni przez „siły dobra", gdy wykonywana na ich polecenie misja nie powiedzie się (Meredith). „Ani życie, ani śmierć nie mają sensu same w sobie" - pisze autor. „(...) Wszystkim rządzi ślepy los, a los można zmieniać... W małych, niewiele znaczących drobiazgach". Bohaterzy próbują więc aktywnie zmieniać swój los - zmieniać go bezkompromisowo i choćby kosztem wszystkiego i wszystkich. „Nie ma sensu umierać w łożnicy, nie ma sensu zdawać się na wyroki boskie (...) Pokaż samej sobie, że potrafisz iść własną ścieżką. Bez niczyjej łaski, bez zlitowania" - tłumaczy Achai niejaki Hekke. „Walka to wolność (...) Wolność to ty, kotku. Tylko ty!". Wyzwolenie tkwi tylko w walce. „Pokora do końca, aż po śmierci? Jacy Bogowie?". Albo my, albo oni. Musimy niszczyć. „A jakie mamy inne wyjście?" - to z kolei książę Orion - „Inaczej zabiją nas". A z własnego życia nie potrafimy zrezygnować, choćby za cenę tysięcy innych żyć.
Wszystko więc tonie w bezsensie niszczenia. W powieści nie ma właściwie pozytywnych bohaterów. Nawet Achaja, dziewczyna niewątpliwie głęboko przez „los" skrzywdzona, ma okazję „wykazać się", kiedy jeszcze nie ma po temu usprawiedliwienia: najpierw cierpi, pomiatana i gnębiona, w wojsku, a następnie, dla zdobycia sympatii oddziału, sama robi dokładnie to samo wobec nowych - bez krztyny wyrzutów sumienia. Właściwie jest to zgodne z wewnętrzną logiką powieści: dlaczego winić Achaję, skoro ten świat tak właśnie jest skonstruowany? Dlaczego samemu się starać, skoro wokół i tak pełno jest zła? Achaja jest nie mniej, ale i nie bardziej „amoralna", czy też, używając innego określenia autora, „pozbawiona złudzeń", niż wszyscy w tym świecie. A w świecie tym najłatwiej natknąć się właśnie na zło - wystarczy właściwie wyjść na ulicę. Chcesz oszusta? Za dwie godziny będziesz miał najlepszego w dzielnicy. Chcesz lichwiarza? Zaraz cię zaprowadzą. Godność ludzka? Tylko wyśmiać podobny idealizm. Wartość życia? Życie nie ma tu żadnej wartości. Jeśli tylko masz trochę sprytu, siły albo pieniędzy - załatwisz wszystko. Wszystko rozbija się o pieniądze, pieniądze to wszystko: „Krew i pieniądze, zawsze razem, zawsze w parze, jedno obok drugiego". Świat jest więc zły i ludzie źli - a przynajmniej większość z nich. Ci „dobrzy" to mniejszość, mniejszość elitarna - wyspy w całym oceanie zła i słabości. „Masz rację" - mówi Achaja - „że na świecie są wyłącznie albo ślepcy, albo głupcy". Widzę tu mnóstwo pogardy, pogardy wynikającej z pesymizmu: „Chcesz być taka jak inni ludzie?!!! (...) A może jednak chcesz być lepsza? Lepsza niż inni?".
I nie miałbym do autora pretensji, gdyby nie to, że owe przekonania przekazuje jako prawdę objawioną. „Zbyt wiele widział, zbyt wiele czytał, by łudzić się, że życie ma jakikolwiek sens, że śmierć ma jakikolwiek sens"... Utożsamienie dojrzałości i mądrości z pesymizmem to chwyt dobry dla frustratów i rozczarowanych intelektualistów, którym świat za oknem nie zgadza się z ideałami - podczas gdy niezgodność z rzeczywistością należy do istoty ideałów. Wolę jednak Conrada, z jego „kilkoma prostymi zasadami moralnymi", albo Le Guin z jej dwiema stronami człowieczeństwa - niż płytki cynizm Ziemiańskiego. Ale to moje zdanie, a prawem pisarza jest przedstawiać własne poglądy. Z wizją Ziemiańskiego mogę się nie zgadzać, ale nie mogę zaprzeczyć, że jest sugestywna i pod względem spójności i kompletności dopracowana. Nie mogę jednak „Achai" uznać za powieść bardzo dobrą - a to ze względu na ogromne braki warsztatowe autora.
Owszem, językiem polskim posługuje się sprawnie - ale od pisarza oczekujemy znacznie więcej. Nie, nie jestem uprzedzony do Ziemiańskiego: osobiście głosowałem na ostatnim Polconie na jego „Autobahn nach Poznań", i nadal uważam tę Nagrodę Zajdla za zasłużoną. Tym razem jednak jest inaczej. Ziemiański nie radzi sobie z narracją w tak długim tekście - zwłaszcza pierwszy rozdział, oparty niemal wyłącznie na komentarzach odnarratorskich, napisany jest fatalnie. Oczywiście nie będę gołosłowny - proszę bardzo: już w drugim akapicie znajdziemy charakterystyczną konstrukcję. Książę Archentar siedział w fotelu, „jego myśli krążyły intensywnie wokół córki - piętnastoletniej Achai. Achaja była..." - i tu następuje dwustronicowe streszczenie życiorysu dziewczyny. I dalej tak samo: zamiast zainteresować czytelnika jakąś emocjonującą sceną, autor rzuca kolejne streszczenia i komentarze. Za dużo tu narratora, a narratorski „punkt widzenia" przerzuca się chaotycznie od jednej do drugiej postaci. Bodaj Ewa Białołęcka mówiła w jednym z wywiadów (zapadło mi to w pamięć, a nie udało mi się niestety odnaleźć źródła), że postać powinno się odkrywać stopniowo - bo wyłożenie jej charakterystyki w jednym opisie pozbawi ją czegokolwiek interesującego. Jednym słowem, początek powieści jest najgorszy, jak to możliwe, w pełni odpowiadając symptomom narracyjnej indolencji. Wytrzymałem dosłownie dziesięć stron - co i tak poczytuję za swój sukces - i rzuciłem książkę w kąt. I słowo daję, gdyby nie zbliżające się spotkanie autorskie z Ziemiańskim na Teleporcie, w ogóle nie czytałbym dalej - przez tydzień bezskutecznie poszukiwałem innego chętnego do poprowadzenia spotkania, na co mam ze dwudziestu świadków. Ponieważ jednak spotkanie ktoś musiał poprowadzić (w końcu do niego nie doszło, ale to już inna historia), zacisnąłem zęby i ruszyłem dalej.
Jeszcze kilkadziesiąt stron było bolesne, ale po ponad stu stronach narrator traci znaczenie, a na pierwszy plan wysuwa się akcja - i wtedy powieść staje się autentycznie ciekawa, a opowiadana historia, a właściwie historie, naprawdę wciągają, razem składając się na rzecz, która mogła być wyśmienita. Mogła, ale niestety nie jest - z uwagi na kolejne, drobne tym razem, wpadki. Ziemiański naprawdę potrafi napisać emocjonującą scenę - aby zaraz wrzucić do niej element albo fragment narracji, od których włosy zgrzytają, a zęby stają dęba. Aby i tu nie być gołosłownym - oto garść cytatów:
I tak dalej. Panie Andrzeju, to są sztuczki pisarskie na poziomie gimnazjum! Chyba że to wina zacinającej się klawiatury albo drżączki palców - wtedy trzeba było, odpowiednio: kupić nową klawiaturę albo wziąć nerwosol. Obawiam się jednak, że wszystko to autor napisał świadomie - w co trudno raczej wątpić, gdy na str. 276 przeczyta się szczytowe osiągnięcie w tej dziedzinie: „Oooooooooooooooooo!!!". Dla tych, którym nie chce się liczyć: litera „o" występuje tu 18 razy. Cały tekst jest zresztą upstrzony takimi zwrotami i używanymi bez umiaru wykrzyknikami: „Ciiiiii!!!", „No nnnnnnnnie", „Coooo?" „Co ty mówisz?!!!", „No taaak", „Może się zgodzi!!!". „Rok???" - i tak dalej, i tak dalej. To już poziom wczesnego liceum, ale do sprawności pisarskiej i tak bardzo daleko. Nie powstrzymam się też przed wytknięciem kilku innych kwiatków:
I tak dalej. Na koniec zaś zostawiłem sobie zawołanie amerykańskich traperów, które użyte po raz pierwszy, przez nacierającego żołnierza, wzbudziło tylko moje politowanie; ale za drugim razem załamało mnie zupełnie. Ostatnia scena - świetna i wzniosła, autentycznie dramatyczna i emocjonująca, traktująca o honorze królestwa Troy i honorze walki; i ostatni akapit, w którym następuje gwałtowna zmiana stylu i klimatu:
„- Yyyyyyyyyyyyeeeeeeeeeeeaaaaaaaaaaaaaaa! - wrzasnął ze wszystkich sił".
Pozwólcie, że zastosuję przez moment styl Ziemiańskiego: litości!!!! Gdzie była redakcja??!!! Nie wiem, kim jest Eryk Vort (choć podejrzewam jednego z Fabrykantów), ale jednego jestem pewien: z takiego redaktora należy zrezygnować jak najszybciej, albo chociaż zesłać go do poprawiania harlekinów. To już jest poziom podstawówki... Rozpisałem się strasznie na temat strony językowej powieści, ale chciałem dobrze uzasadnić moje stwierdzenie o niedostatkach warsztatowych autora; że coś jest źle napisane, może powiedzieć każdy, obowiązkiem recenzenta jest natomiast wiedzieć, dlaczego tak jest. Szkoda - po kilku świetnych opowiadaniach rozczarował mnie Ziemiański mocno. Utwór literacki to język plus pomysł; „Achaja" tylko pod tym ostatnim względem jest ciekawa. „Achaję" czyta się całkiem przyjemnie, ale z zastrzeżeniem przebrnięcia przez żenującą „rozbiegówkę" i ignorowania powtarzających się co kilka, najrzadziej kilkanaście stron wpadek. Gdybym miał oceniać samą fabułę, to, mimo że się z autorem nie zgadzam, oceniłbym „Achaję" bardzo wysoko; ocenę taką wystawia się jednak za całość, a nie za wybraną połowę tekstu. Pisarz powinien w pierwszej kolejności umieć pisać!
Michał Szklarski
Andrzej Ziemiański „Achaja tom 1". Fabryka Słów, Lublin 2002