Fantastyka książki - Nekromeron, Wiktoria i Oleg Ugriumow

Mateusz Nowak
06.09.2015

Dzień Martwych, że umrzeć ze śmiechu (Wiktoria i Oleg Ugriumow „Nekromeron”, Fabryka Słów 2008)

Wiem, że nieładnie jest żartować z czyjegoś nazwiska, ale fakt, że autorzy jednej z najśmieszniejszych książek, jakie przeczytałam, noszą nazwisko pochodzące od słowa ugriumyj czyli ponury, można potraktować jako swoistą wisienkę na torcie. Czytelnik odnosi wrażenie, że powieść wyśmiewa wszystko, co tylko wyśmiać można i jeszcze trochę: politykę, rządy, służby specjalne, patriotyzm, historię i historyków, stosunki rodzinne i metody wychowania młodego pokolenia, rolę mediów i pracę dziennikarzy.

Okładkowa notka przekonuje nas: „Jak w ogóle można pisać takie książki? Na każdej stronie umierasz ze śmiechu!”. Ano jak widać można, a państwo Ugriumow zdążyli już nawet napisać ciąg dalszy o przydługim tytule: „Nekromeron-2. Wszystkie demony: Pandemonium”. Ciekawe... Skoro pandemonium dopiero będzie, to co przedstawia pierwsza część?

Geograficznie rzecz ujmując, przedstawia pewien świat (a może kontynent?) o nazwie Niakroch. Niakroch jest stary, jego historia – liczona w dziesiątkach tysięcy lat, a teren, podzielony pomiędzy niezależne, ale generalnie przyjaźnie nastawione państwa, zamieszkują najróżniejsze istoty: od olbrzymów z górzystego Bzdaku, poprzez pustynne bangasojskie demony, aż do jaszczurkopodobnych trogloditusów z podziemi Sengeraju. Miejscem akcji jest mocno podupadające finansowo królestwo Tyrongi. Skarbiec świeci pustkami, monarcha przepuszcza ostatnie rupezy na hazard, a służby specjalne intensywnie szukają nowego źródła dochodów.

Tymczasem prości mieszkańcy tyrongijskich miast i wiosek Ŝyją sobie spokojnie i bezkonfliktowo, choć ludzie i inne stworzenia sąsiadują ze sobą, jak na przykład w miejscowościach Wielkie i Małe Pegaziki. Minotaury, gargulce, nimfy, elfy, gnomy, cyklopy, centaury, satyry, koboldy, driady, gorgony, chimery, bazyliszki, gryfy, smoki... Wszystkich wymieniłam? Nie jestem pewna.

Mamy tu kompletny mityczno-folklorystyczno-fantastyczny bestiariusz, którego przedstawiciele są bez wyjątku niezwykle sympatyczni i bardzo... ludzcy. Jak gargulica – nie pierwszej młodości listonoszka z planami małzeńskimi, trzymająca liczną rogatą dziatwę żelazną łapą (kopytem?) minotaurzyca, cyklop – pasjonat hodowli kwiatów, czy prowadzące popularną i hałaśliwą knajpkę centaury.

Zabawne i ciepłe scenki z ich codziennego życia wywołują we mnie chęć natychmiastowej przeprowadzki do Małych Pegazików, nawet gdybym miała sąsiadować przez ścianę (labiryntu) z pełną temperamentu minotaurzą rodzinką. Przyczyna specyficznej sytuacji rodziny panującej Tyrongi leży w jej najdawniejszej historii. U zarania dziejów rządzili tam dwaj bracia, którzy zmienili zapyziały kraik w potężne państwo, a następnie pokłócili się na śmierć i życie. Dosłownie, ponieważ najpierw się nawzajem wymordowali, a zaraz potem ożywili, by kontynuować spór. Wkurzeni potomkowie zamknęli kłótników w rodzinnym grobowcu, ale waśń przetrwała i od tamtej pory na tronie zasiadał spadkobierca jednego z braci, a następcy drugiego rządzili leżącym za opłotkami stolicy księstwem Kassarii.

A księstwo to szczególne, bo magiczne. życzliwie przygarnia wszystkich nietypowych i nieakceptowanych gdzie indziej osobników, zaś każdy kolejny książę dziedziczy talent do nekromancji. Co prawda ostatnimi czasy kassaryjscy książęta większość czasu spędzali za granicą, ale teraz spadkobierca Kassarii powraca, choć nekromanta z niego jak z knura baletnica. Uczony absolwent uniwersytetów i zatwardziały pacyfista nie wie jeszcze, na jaki wredny pomysł wpadły tajne służby jego królewskiego kuzyna, w dodatku nie samodzielnie, a za podszeptem pewnego tajemniczego osobnika...

Baśniowy świat powołany do zycia przez państwa Ugriumow przypomina charakterem scenerie znane z twórczości innego ukraińskiego duetu – Mariny i Siergieja Diaczenków. Na szczęście zamiast poważnego i nachalnie moralizatorskiego traktowania fantasy, Ugriumowowie bawią się konwencją, nie oszczędzając niczego i nikogo. Śmieją się nawet z rzeczy tradycyjnie strasznych, tym sposobem oswajając je i sprowadzając horror do poziomu mocno umownego. Rozumieją i demonstrują, że śmiech to potężna broń. Jeśli pośmiejemy się razem z potworem, zmieni się on w przyjaciela, a najgroźniejszy przeciwnik, ośmieszony, staje się nieszkodliwy. Inny oręż zwycięzców to miłość, a także życzliwość i współpraca w trudnych chwilach.

Owszem, to też swoiste moralizowanie, ale podane w tak uroczym opakowaniu, ze ocierając łzy ze śmiechu, nawet się nie zorientujemy, co nam zaserwowano. A że Tyronga czasem podejrzanie przypomina nasz świat, to i śmiech w jakiejś chwili przejdzie w zadumanie. Tym bardziej, że tok narracji jest gęsto, niczym przyzwoity placek rodzynkami, przetykany aforyzmami. Złote myśli są całkowicie z tej ziemi, ale mimo to pasują, jakby Shaw, Balzac czy Camus (nie wspominając o Marksie czy Napoleonie) pisali „Nekromeron” do spółki z Ugriumowami. Zresztą sam tytuł powieści to też przekomarzanie się z „ziemską” literaturą – przywołujący analogię do „Dekameronu” „Dzień Martwych”.

Rosyjski tekst „Nekromeronu” poprzedza przedmowa zatytułowana „Cełogo mira mało” („Cały świat to za mało”), będąca swoistą analizą porównawczą najpopularniejszych utworów Ugriumowów. NieduŜy fragment tego tekstu umieszczono na okładce wydania polskiego, niestety anonimowo, przez co moŜe on być wzięty przez czytelnika za redaktorski komentarz Fabryki Słów.

Oryginalny tekst brzmi następująco: „W tym miejscu czasu i przestrzeni, z woli wierzących w cuda autorów, mogą zaistnieć nekromanta-pacyfista i szkielet-patriota, golem z manierami i odruchami angielskiego kamerdynera, nietoperz cierpiący na bezsenność, dobroduszny minotaur, uzbrojony w tatusiny topór bojowy i mamusine nauki; gigantyczny pająk, z zawodu ludojad, lecz o duszy romantyka. Po prostu nie sposób ich nie polubić”.

Ta wyliczanka odmieńców coś mi przypominała i dopiero po sporym czasie z kącika w czeluści pamięci wypełzła inna, podobna: „...młody szaman na kulawym, gadającym koniu, pieśniarz – wojownik ze szponem w sercu, harda półbogini i kościej – tupilak, który miał być bardzo zły... ale nie umiał”. Ależ tak, „Ruda Sfora” Mai Lidii Kossakowskiej. Tam też gdy „normalni” zawiedli wobec nadciągającego niewyobrażalnego nieszczęścia, do ratowania świata zabrało się dziwne towarzystwo, złożone z osobników nieprzystających do ról wyznaczonych im przez pobratymców i zwyczaje. Skupieni wokół młodego i utalentowanego magicznie bohatera, wyzbyci egoizmu i połączeni przyjaźnią, dokonywali wielkich czynów.

W pewnym sensie te powieści są jak negatyw i pozytyw, tam gdzie u Kossakowskiej jest tragizm, realne niebezpieczeństwo i prawdziwa śmierć, Ugriumowowie przywdziewają komiczną maskę, przez co pochłaniający rzeczywistość Świat Behitehwaldu zdaje się mniej straszny, niż Ruda Sfora, choć tak naprawdę zagrożenie jest równie wielkie, a siły tak samo nierówne. Trzymając się konwencji bajki, autorzy nie pozwalają też ginąć pozytywnym postaciom, każąc czytelnikowi wierzyć, że gdy książę machnie ręką, każdy rozsypany szkielet powstanie ponownie i wróci do szeregu walczyć w obronie Kassarii.

Powieść jest napisana bardzo sprawnie, językiem lekkim, barwnym i soczystym, a takze niezwykle malowniczo charakteryzującym bohaterów, nie tylko opisowo, ale i bezpośrednio, poprzez stylistyczne nacechowanie ich języka. Większość postaci posługuje się swoistą, indywidualną mową, posiadającą jakiś wyróżniający rys: bogatą w kwieciste przekleństwa i powiedzonka (minotaur Takangor), kaleczoną na cudzoziemską modłę (jaszczurkowaty Karluza) czy naszpikowaną pompatycznym zawodowym żargonem (dziennikarz Burgieża). Na pewno tłumacz niewąsko się nad tym nakombinował, ale generalnie wyszedł ze sprawy z tarczą.

Autorzy bawią się wplatając w dialogi przejrzyste aluzje do naszego świata, na przykład gdy król Julein skarży się: „wpakowali mnie w jakąś awanturę, a sami umyli ręce jak ten... jak mu tam... uczyłem się o nim...”. Trzecioosobowy narrator hojnie dokłada własne komentarze, bynajmniej nie bezstronne, a czasem wręcz złośliwe. Co jakiś czas oddaje głos źródłom pisanym, czy to współczesnym mediom (skąd my to znamy: reporterskie relacje przeplatane nawtykanymi gdzie popadnie ogłoszeniami reklamowymi?), czy późniejszej o stulecia pracy historycznej, analizującej przebieg słynnej bitwy o Kassarię.

Autorka rosyjskiej przedmowy ma stuprocentową rację. Rzeczywiście, nie sposób nie polubić bohaterów, nie uśmiechnąć się podczas lektury, nie uwierzyć choć na chwilę w istnienie cudów rodem z dziecięcego raju. A przed nami, mam nadzieję, jeszcze „Pandemonium” z jego wszystkimi demonami. I za to pozwolę sobie wznieść toast szklaneczką bulbiaksy.

Gata
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie