Fantastyka książki - Rzecz o Sędziach Wyspiańskiego

Krzysztof Jagielski
06.09.2015

SEN, MUZYKA, GRANIE, BAJKA… Rzecz o „Sędziach” Wyspiańskiego

Jakoś trudno mi się wykaraskać z tego listopada, ciągle jeszcze po uszy w nim tkwię, a na dodatek dziś właśnie, kiedy to piszę, w ponury listopadowy dzień mija sto lat od śmierci Wyspiańskiego. A jak powiedział on sam: „listopad to dla Polski niebezpieczna pora; pora kiedy idą między żywych duchy i razem się bratają”, coś z tego klimatu zaczyna mi się chyba udzielać.

Wyspiański był twórcą fantastycznym. Przestrzeń jego teatru, który chętnie nazywam teatrem totalnym, bo wykraczającym daleko poza światła rampy, tłumnie wypełniają duchy, widma, grzechy, niepokoje. Przebrane za człowieka ożywają na scenie i porywają  w tan aktorów razem z widzami, rozwibrowując przestrzeń wykreowaną i rzeczywistą, mieszając w zaczarowanym tyglu wszystko co realne, z tym, co wyśnione. A sny te, to nie sielanka.

Teraz wreszcie mogę przejść do sedna sprawy, mam bowiem ochotę opowiedzieć o telewizyjnej adaptacji jednego z ostatnich dramatów wielkiego wizjonera, którą z okazji jubileuszu można było na szklanym ekranie ostatnio obejrzeć. Myślę o „Sędziach”.

Z tym dramatem to ciekawa sprawa: Wyspiański pisał go przykuty do łóżka, gdy jego własne widmo, cień śmierci, wisiał już nad jego głową. Zainspirowany banalną notatką prasową o zbrodni dokonanej w żydowskiej karczmie gdzieś w maleńkiej galicyjskiej wiosce, stworzył dramat z pozoru realistyczny, w rzeczywistości zaś rzecz na miarę tragedii antycznej o nieodwołalności czynu i nieuchronności kary, „polską Zbrodnię i karę” jak to ktoś fajnie nazwał, traktat o Wyrokach i głosie sumienia.
Tymczasem sama fabuła jest prosta, reszta rozgrywa się już we wzajemnych relacjach bohaterów bądź zawarta jest między słowami: zostaje zamordowana Jewdocha, posługaczka w karczmie Żyda Samuela. Zabójstwa, wynik zmowy ojca i syna, dokonuje starszy syn Samuela, Natan, wprzód zmusiwszy dziewczynę do dzieciobójstwa (dziecka jej i Natana). Do karczmy przybywają Sędziowie i po rozpoznaniu sprawy obciążają winą… Bogu ducha winnego Urlopnika, przygodnego wojaka, który na prośbę Natana nabijał pistolet. Sędziowie, dodatkowo przekupieni przez Samuela, już chcą wydać wyrok, gdy nagle Joas, młodszy syn Samuela, mały, wewnętrznie czysty i wrażliwy chłopiec wskazuje prawdziwego winowajcę. Ustami uduchowionego chłopca  przemawia jeszcze jeden Sędzia, bezstronny, nieprzekupny,  surowy i sprawiedliwy, ferując Najwyższe Wyroki. Joas postawę swą przypłaca życiem.

Jerzy Grzegorzewski zrealizował „Sędziów” osiem lat temu w Teatrze Narodowym, Jan Englert przeniósł spektakl na mały ekran w tym roku, czyli dwa lata po śmierci reżysera. Jak sam Grzegorzewski o dramacie mówił, dla niego ta historia spokojnie mogłaby rozegrać się przed bronowicką chatą, jako jedno z widm uczestników legendarnego Wesela. I rzeczywiście. Dekoracje sprzyjają temu, by uzyskać kilka planów akcji: niemal przezroczyste, brudne ściany, zamglone szyby, przez które zaglądają jakieś spocone, rozczochrane twarze. Obrotowa scena rozkręca akcję, wprawiając w ruch nie tylko bohaterów, ale i ich emocje. Wszystko nabiera tempa już to za sprawą nieprawdopodobnie ekspresyjnej gry aktorów (Trela, Globisz, Benoit, Segda – w genial-nej roli… Joasa), którym w sukurs przychodzi język Wyspiańskiego: specyficzna składnia, krótkie, poddane prawom rymu i rytmu arcyśpiewne wersy sprawiające wrażenie, jakby bohaterowie swych kwestii nie wypowiadali, a rzucali jakieś zaklęcia i czary. A wszystko podkreślone rytmem niespokojnej muzyki. No właśnie, nic jeszcze o niej nie powiedziałem. Jaka muzyka towarzyszy akcji? Te basy, ten rytm krakowiaka z wyczuciem fałszowany  „albośmy  to  jacy tacy,  jacy tacy, jacy  tacy”, do obłędu, do  szaleństwa, a  ja  mam wrażenie, że gdzieś już to słyszałem, skądś to znam. Mam! Ścieżka dźwiękowa  z filmowego „Wesela”, autorstwa Stanisława Radwana. Do tego stopnia oba dramaty się przenikają, wzajemnie komentują; a jakby tej muzyki było mało, co rusz zza owych brudnych, półprzezroczystych ścian (bądź za nimi rozmyte jak we mgle) biegają roztańczone pary, rzucając cytaty z „Wesela”. Ci weselnicy wpadają w akcję „Sędziów” w ściśle określonych momentach, jak gdyby pełnili rolę komentatora akcji „spoza kadru”. Dlatego najzwyczajniej w świecie, między postaci żydowskiego dramatu wkracza nagle jakaś para i prowadząc księdza pod ręce mówi: „ksiądz dobrodziej łaskaw bardzo”, po czym przechodzi i znika za sceną. Krzyżują się znaczenia, potęgują emocje, przekaz zyskuje drugą twarz; osobiste widziadła przybierają bardziej uniwersalny wymiar. Temperatura wzrasta.

Do głosu zaczyna dochodzić podświadomość, wszystko zaczyna plątać się i buzować, jak w gotującym się kotle. Brudne wnętrze człowieka wypełza na światło dzienne, ukazując wynaturzoną gębę. Widz odnosi wrażenie, że z każdego kąta wyglądają ohydne oczy w groteskowej oprawie, wstrętne usta szczerzą się w złośliwych uśmiechach, a szaleńczy chichot unosi się nad sceną. Taka panuje atmosfera. Dwa przerażające dramaty, tygiel ludzkich namiętności, splatają się w szaleńczym uścisku inicjując taniec sumienia. Straszny, chocholi taniec, z którego wydaje się, że nie ma wyjścia.

Kiedy na scenę wkraczają Sędziowie, widz zostaje do reszty odarty ze złudzeń. Bo oto w asyście kwartetu smyczkowego(!), jak na paradzie, tanecznym krokiem wkraczają cztery ludzkie karykatury w togach i groteskowo wyolbrzymionych sędziowskich perukach, i trzymając się za ręce, do banalnej kołysankowej melodii śpiewają: „sen, muzyka, granie, bajka; sen, muzyka, granie, bajka; sen, muzyka, granie, bajka”, raz dokoła, raz dokoła i widz już wie, że to nie będzie sąd – to będzie farsa. Wykoślawiona rzeczywistość pokazuje rogi i drwi na całego. Dopiero w tym świetle postawa Joasa  i ofiara jego życia odczynia zło. Łańcuch szaleństwa pęka uwolniony Wyrokiem z Góry – deus ex machina. Teraz już wszystko powróci do normy. Nad miejscem akcji zapada cisza. I dopiero teraz Samuel, jakby śmierć syna wyrwała go ze snu, zaczyna widzieć i rozumieć, co się stało. Dopiero teraz, kiedy wszystko co się miało dokonać już się dokonało i już nic cofnąć nie można.

Ów śpiew Sędziów odebrałem jako swego rodzaju wspólny mianownik dla całej przypowieści. Opowiedziana przez Grzegorzewskiego historia rzeczywiście została ujęta w
swego rodzaju cudzysłów, pokazana tak, jakby rozgrywała się we śnie, wpisana  w ramy określonej konwencji, gry, bajki, a sen, za przyczyną nieskalanej duszy małego chłopca, przez którego przemówił Bóg, jest w tym przypadku snem uzdrawiającym, leczącym z koszmarów. Inaczej niż sen „Wesela”. Ten taniec, na szczęście, ma swoje
ostatnie pas.

Habas

od naczelnego:
Setna rocznica śmierci Stanisława Wyspiańskiego minęła dokładnie 28 listopada.
Co zaś do obecności „piątego wieszcza” w tym numerze naszego „Informatora”…
Często przypomina mi się scena z filmu Feliksa Falka „Był jazz” – jednego z filmów o czasach stalinowskich nakręconych jeszcze w PRL-u. Któryś z bohaterów idzie uniwersyteckim korytarzem i mija otwarte drzwi audytorium, skąd dochodzi głos wykładowcy: „I tyle można tu powiedzieć o wartościowej, realistycznej części twórczości Wyspiańskiego. Reszta jego twórczości, większość niestety, jest bezwartościowa, fantastyczna”… [cytat z pamięci]

Informator GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie