Fantastyka książki - Taniec nad przepaścią, Jelena Malinowskaja

Jerzy Biernacki
06.09.2015

Jeszczio nie wieczier – czyli Gry z Bogami runda pierwsza

W języku rosyjskim od jakiegoś czasu funkcjonuje pojęcie „akceleratów”, charakteryzujące młodych ludzi nowego pokolenia, rozwijających się niezwykle szybko i wcześnie osiągających sukcesy. Taką akceleratką na niwie pisarstwa jest niewątpliwie Elena Malinowska (choć ja osobiście wolę wersję: Jelena Malinowskaja – zresztą może wtedy jej książka nie trafiłaby omyłkowo na empikową półkę przeznaczoną dla polskich autorów). Dwudziestopięcioletnia obecnie autorka pierwsze opowiadanie opublikowała w wieku lat osiemnastu, a obecnie ma już w swoim dorobku dwa zbiory opowiadań i sześć wydanych powieści, kolejne zaś cały czas powstają, o czym pisarka sumiennie informuje czytelników swojego bloga.
Malinowska zdaje się preferować cykle powieściowe – wspomniane sześć powieści wchodzi w skład czterech cykli, wszystkich na chwilę obecną niedokończonych. „Taniec nad przepaścią” otwiera cykl „Gry z Bogami”, którego kontynuację stanowi wydany w Rosji w 2008 roku „Bezimienny Bóg”, zaś trzecia (i podobno ostatnia) część „Koniec gry” dopiero powstaje. Według zapowiedzi Autorki będzie bardziej dynamiczna niż dwie poprzednie, zaś „bohaterowie pozytywni i negatywni znów zamienią się miejscami” – cokolwiek by to miało znaczyć...

W swojej sieciowej autobiografii Malinowska szeroko rozpisuje się o tym, kiedy, jak i dlaczego zaczęła tworzyć, nic zaś nie wspomina o młodzieńczych (a może raczej dziecięcych) lekturach i literackich fascynacjach. Przyznaje się do luk w czytelnictwie i wręcz chwali się, że odmienność jednej ze swoich głównych bohaterek, Tatiany z „Na przekór zasadom”, zawdzięcza faktowi, iż nie czytała powieści Olgi Gromyko, z którą czytelnicy porównywali jej utwór. Tym niemniej w sieci sporo mówi się o wtórności jej pomysłów, zaś sam „Taniec nad przepaścią” zawiera czytelne aluzje do światowej fantasy, że wspomnę chociażby znaną z „Ziemiomorza” zasadę utajonych „prawdziwych imion” (poznanie imienia daje władzę nad tym, który je nosi) lub kojarzącą się z „Harrym Potterem” Akademię Magii (spotkałam się nawet z recenzją, porównującą – na korzyść! – bohaterkę „Tańca...” Ewelinę do Hermiony Granger).

Dlaczego rozpisuję się tak szeroko o „okolicznościach przyrody”? Ano dlatego, żeby uzmysłowić zarówno czytającym te słowa, jak i sobie, że „Taniec nad przepaścią” bynajmniej nie jest debiutem. Owszem, autorka jest młodziutka, ale napisała (żeby nie rzec – natłukła) już dobrych kilka tysięcy stron prozy określanej jako „przygodowa fantasy”. Stron wydrukowanych, bo w sieci jest tego jeszcze więcej. Niestety, ilość nie przeszła w jakość. Fabuła powieści jest oklepana, a warsztat pisarski odpowiedni raczej dla uczestników Warsztatów Fahrenheita niż tłumaczonej na języki obce (no dobra, na razie na jeden język obcy...) powieściopisarki. Przeładowanie trywialnymi i wyświechtanymi określeniami, nagromadzenie przymiotników i przysłówków, schematyczność całych zdań – po kilkudziesięciu stronach lektury zaczęłam zastanawiać się, czy nie jest to aby parodia gatunku. Później doszłam do wniosku, że mnożeniem określeń Autorka chce załatwić wszystko, od opisów krajobrazu po charakterystyki „psychologiczne” bohaterów. Narracja jest prowadzona w trzeciej osobie, skupiając się głównie na relacjonowaniu zewnętrznej warstwy zdarzeń.

Nieliczne próby przekazania przeżyć wewnętrznych są mało wiarygodne i potęgują odbiór postaci jako teatralnie wręcz sztucznych i pozbawionych głębi, a czasem też konsekwencji. Nie są to bohaterowie, których można zrozumieć (o utożsamieniu się nie wspominając), i to wcale nie z powodu fantastycznego sztafażu. Na próbę wyobraziłam sobie zastosowanie narracji z pozycji Eweliny, bogatszej o jej subiektywny odbiór sytuacji, ale wtedy natychmiast posypałaby się fabuła, w całości oparta na skrótach, uproszczeniach i mocno naciąganej logice.

Książka jest pełna nielogiczności i sprzeczności, Autorka zdaje się zapominać, co napisała chwilę wcześniej, wychodzą jej więc „kwiatki” w rodzaju osoby jednocześnie wesołej i rozpaczliwie krzyczącej, rzadko stosowanego pospolitego rytuału, czy też monety padającej z brzękiem w błoto. Wierzenia religijne są pozbawione konsekwencji i naginane do potrzeb chwili, tak samo jak pełniące zasadniczą rolę w fabule historia i zwyczaje Pierwszych Rodów. Jeśli Najwyżsi Magowie żyją tysiącleciami nie starzejąc się – to czemu we wszystkich Pięciu Rodach jest przy życiu tylko ostatnie pokolenie, zamiast gigantycznego wielopokoleniowego tłumu? Do tego dochodzi napędzająca akcję klątwa sprzed piętnastu pokoleń, która może zresztą wcale nie miała miejsca, skoro jedynym świadkiem był zabójca, a jak rzecze jeden z bohaterów: „kroniki piszą zwycięzcy”. Ciekawe też, skąd Wysoki Mag z Roknaru zna Orwella?

Dwa akapity wcześniej przywołałam „Harry’ego Pottera”. Nieprzypadkowo, bo powierzchowne streszczenie początku obu powieści ma wiele wspólnego. Nielubiana
i wyszydzana przez otoczenie sierota o niezwykłych talentach magicznych nagle dowiaduje się, kim naprawdę byli jej rodzice, a następnie zyskuje zarówno wysoko postawionych obrońców, którzy umożliwiają jej wymarzoną naukę magii, jak i równie potężnego i tajemniczego prześladowcę. Ale na tym podobieństwa się kończą. Do Harry’ego czułam zdecydowaną sympatię; Ewelinę trudno polubić, jak każdą osobę o nieprzewidywalnych reakcjach i zmiennych nastrojach, oscylującą wciąż między pokorą a buntem. Bohaterka zdaje się jedynie reagować na wydarzenia, bez jakiejkolwiek własnej refleksji o otaczającym ją świecie i ludziach (wyjąwszy sytuacje niosące fizyczny ból lub zagrożenie życia). Zastanawiający obrazek prezentuje zresztą sama Akademia Magii. Drakońskie reguły posłuszeństwa, bezlitosne ćwiczenia ciała i walki na miecze tworzą atmosferę, której bliżej do klasztoru Shaolin niż do Hogwartu. System kar jest godny średniowiecza (karcer, chłosta, loch ze szczurami), a plan zajęć równie mglisty, co bezsensowny. Autorka wyraźnie nie ma pomysłu na szczegółową rozpiskę, wspomina bowiem bardzo ogólnie o magii żywiołów na różnych poziomach zaawansowania. Ukoronowaniem nonsensu jest tajemniczy rytuał inicjacji, podczas którego okazuje się, że nie można zostać napełnionym mocą Magiem, zanim... ech, szkoda gadać!

Kontakt z dziełem Eleny Malinowskiej stanowił pewne wyzwanie dla tłumacza. Język rosyjski lepiej znosi krótkie, jakby poucinane, zdania – niestety, po polsku czyta się je chwilami trudno, potykając się o kropki tam, gdzie aż by się prosiło wstawić przecinek i pociągnąć myśl dalej. Na wyświechtane określenia tłumacz nic raczej nie poradzi nie pisząc książki od nowa, ale pilnowanie adekwatności przekładu do powieściowych realiów byłoby bardzo wskazane. W fantastycznym świecie, wyposażonym w panteon składający się ze stadka żywiołów, rodzeństwa czwórki Bogów i Losu, zgrzyta nazywanie chrztem obrzędu nadania imienia albo opisywanie głuchej prowincji jako miejsca, „gdzie diabeł mówi dobranoc”. W tekście jest sporo mniej i bardziej istotnych nieścisłości znaczeniowych, swoje dołożył też fałszywy przyjaciel, na przykład zmieniając koszulę flanelową w bajeczną. Jeszczio nie wieczier  to zaś bynajmniej nie komunikat o porze dnia, ale… idiom oznaczający, że sytuacja może jeszcze ulec zmianie. To popularne powiedzonko można odnieść zarówno do perypetii życiowych Eweliny, jak i – mam nadzieję – poziomu pisarstwa Eleny Malinowskiej.

Elena Malinowska „Taniec nad przepaścią”, Fabryka Słów 2008

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie