Fantastyka książki - Waran, Marina i Siergiej Diaczenko

Piotr Kowalczyk
06.09.2015

Szukaj maga w polu (Marina i Siergiej Diaczenko Waran, Solaris 2006)

Podobno utwory Diaczenków należy czytać w kolejności ich powstawania, ponieważ warsztat pisarski autorów ewoluuje w zauważalny sposób. Faktycznie, między wczesnym Rytuałem a wydanym w 2004 Waranem daje się odczuć wzrost sprawności „pióra”, ale niestety te cechy pisarstwa kijowskiego duetu, za którymi nie przepadam, są wciąż obecne. Diaczenkowie całą kompozycję utworów podporządkowują przekazowi, komunikowanemu w tekście w sposób mocno jednoznaczny, chwilami wręcz łopatologiczny.

Chwyt odpowiedni dla bajek czy innych dykteryjek wychowawczych dla dzieci, ale rozczarowujący dorosłego czytelnika, który chciałby choć kilka wniosków wyciągnąć samodzielnie, zamiast być prowadzonym za rączkę. Zdarzyła mi się podczas lektury Warana następująca sytuacja: gdy miałam już za sobą lekturę jakichś dwóch trzecich książki, zadumałam się nad nią podczas spaceru. Przyszło mi do głowy kilka myśli, skojarzeń, wniosków. Po powrocie do domu kontynuowałam lekturę i osłupiałam, widząc „moje” wnioski zawarte w tekście prawie słowo w słowo, jako wypowiedź jednej z postaci! Państwo Diaczenko naprawdę dobrze zabezpieczyli się przed możliwością niewłaściwej interpretacji przekazu...

Waran jest chwalony przede wszystkim za bogactwo przedstawionego świata. Rzeczywiście, chyba w żadnej innej powieści fantasy nie znalazłam takiego nagromadzenia oryginalnych pomysłów, związanych z fauną, florą i zwyczajami mieszkańców wykreowanego uniwersum. Można tu wymienić chociażby ojczystą wyspę bohatera, oblaną morzem, które na kilka miesięcy w roku z nieznanych przyczyn ulega gigantycznemu przypływowi, podnoszącemu jego poziom o całe kilometry, co w konsekwencji zmienia topografię, klimat i warunki życia całej społeczności. Mamy też ludy żyjące w długowiecznych igloo o ślimakowatych kształtach lub pod korzeniami przewodzących światło kryształowych drzew. Fauna to głównie dziwaczne ptaki, gady i owady, dzikie lub wykorzystywane jako siła pociągowa i wierzchowce. Flora upodabnia się do fauny: agresywne lasy i zagajniki przemieszczają się i grożą napaścią, a gdy mają okres godowy, wyruszają na poszukiwanie partnera. Aby móc uprawiać pole, należy je najpierw oswoić.

Pytanie tylko: czemu służy większość z tych pomysłów? Część z nich przemyka prawie ukradkiem przez fabułę lub pojawia się tylko w relacjach postaci. Takie pomysły-zalążki. Być może doczekały się rozwinięcia w nowej powieści z tego samego świata, Miednyj korol, która została wydana w 2008 roku. Póki co zdają się pełnić głównie rolę sztafażu, uzmysławiać czytelnikowi ogrom Imperium i rozległość przemierzonej przez Warana trasy. Dla niedomyślnych są jeszcze dywagacje bohatera na mapami, ukazującymi obszary, leżące na zewnątrz wszystkiego, co dotąd mógł objąć wyobraźnią. Czytelnikowi też pozostaje wyobraźnia, gdyż okres wędrówek bohatera w większości został przez Autorów pominięty.

Powieść dzieli się na cztery części (to znaczy – fabularnie, bo technicznie na dwie), ukazujące pewne okresy życia bohatera. Połowę książki zajmuje dzieciństwo, a właściwie okres dorastania, bowiem poznajemy Warana, gdy ma 17 lat. Na dwustu stronach Diaczenkowie starają się wyrobić w czytelniku przekonanie, iż wyspa Okrągły Kieł jest miejscem smutnym, nudnym i zabitym dechami. Trochę frajdy jest jedynie przez trzy miesiące w roku (całkiem jak w Sopocie czy innym kurorcie), gdy otoczony morzem wierzchołek wyspy przyciąga turystów, a ci tubylcy, którzy nie „skubią cepra”, cieszą się słoneczkiem. śycie jak życie – i zadowala większość mieszkańców wyspy, lecz nie Warana. Bohater wykonuje co do niego należy, ale ciągnie go w dalekie strony. Kilkakrotnie bez powodzenia próbuje opuścić wyspę, by wreszcie odpłynąć na dobre, pod pretekstem poszukiwań pewnego mitycznego maga-wędrowca. Ma przy tym dylemat moralny, bo porzuca nie tylko rodzinę, ale i narzeczoną, choć z drugiej strony wiele wskazuje na to, że wmawia sobie jedynie uczucie do kobiety, która go uwiodła. Teoretycznie najdroższa mogłaby mu towarzyszyć, ale nie chce, marzy się jej małżeństwo i tradycyjne, osiadłe życie. Cóż, historia znajoma i w pełni współczesna...

Parę słów o budowie powieściowego świata i zasadach, które nim rządzą. Wszystko wskazuje na fakt, że istnieje tylko jedno państwo – pseudofeudalne Imperium, ze Stolicą i szeregiem rozproszonych osad, zarządzanych w imieniu Imperatora przez kneziów i namiestników. Najbardziej odległe od Stolicy tereny należą do Imperium czysto teoretycznie, gdyż stołeczni oficjele ich nie odwiedzają, a o samym Imperatorze ledwo co słyszano. Imperator jest zresztą ukazany jako postać-symbol tego społeczeństwa, jako istota nieśmiertelna (choć zmieniają się konkretni imperatorzy) i – jak się zdaje – ktoś w rodzaju jedynego bóstwa. Jego imienia wzywa się bowiem w ważnych chwilach, niczym wyższej mocy. Na drugim biegunie, czyli w roli przekleństwa, wymienia się imię Szuu, niesprecyzowanej złej istoty, o której wiadomo tylko, że jest rodzaju żeńskiego. Brak jakiejkolwiek religii czy systemu wierzeń, żadnych duchów ani demonów. Zadziwiające, że stara cywilizacja nie zgłębia własnej sfery duchowej, nie szuka swoich korzeni, nie zastanawia się nad zagadką śmierci. To znaczy niezupełnie, pewne pytania padają, ale nie wynika z nich ani rozwój nauk, ani powstanie religii, a jedna jedyna legenda.

Rzecz w tym, iż w świecie Imperium istnieją magowie. Ich rola jest mocno niejasna, gdyż teoretycznie powinni „przynosić do tego świata coś nowego”, podczas gdy w praktyce są pod pełną kontrolą imperatorskich namiestników i zajmują się głównie kuglarskimi sztuczkami ku uciesze gości. Ich moc jest zresztą bardzo ograniczona, a cała sytuacja przybrała w świadomości prostego ludu postać przekonania, iż wyposażeni w ogony magowie nie opuszczają nigdy pałacowych podziemi. Z ogonami coś jest na rzeczy, gdyż Imperator musi kontrolować żyjących magów, a także śledzić tych nowo narodzonych, żeby przypadkiem nie „przynieśli czegoś nowego”. A właśnie narodzin magów dotyczy wspomniana legenda. Otóż po świecie krąży wędrowiec, zwany Zdunem lub Wędrowną Iskrą. Gdy rozpali ogień w czyimś gościnnym domostwie, zapewni jego mieszkańcom szczęście, zaś gdzie postawi piec, tam narodzi się mag. Oprócz tego jako jedyny posiada wiedzę o tym, skąd się wziął świat i dokąd trafiają ludzie po śmierci oraz zna odpowiedzi na inne najważniejsze pytania natury egzystencjalnej.

Właśnie tego tajemniczego maga tropi przez większość życia Waran, a przynajmniej taką podaje przyczynę porzucenia bliskich i udania się na wędrówkę. Chciałby zadać mu wiele pytań, tych wyżej wymienionych tudzież własnych, na przykład: jak Zdun wybiera miejsce urodzenia przyszłych magów? Nie mogę w tym miejscu powstrzymać się od małej złośliwości – ciekawe, jak Autorzy wyobrażają sobie taki proces? Przecież żeby postawić piec, Zdun musiałby najpierw zdemolować gościnną chałupę, burząc ten już istniejący? Cóż, w jednym przypadku sposób znaleźli.

Druga część powieści przedstawia bowiem pewien znaczący epizod z długoletniej tułaczki Warana. Chałupa, w której Waran gości, zostaje zaatakowana przez złą czarownicę. Wiedźma ponoć walczy nie z ludźmi, a ze stepem, który, zgodnie ze wspomnianą bardzo mętną historią, wchłonął nie te co należało dusze. Czemu więc wali błyskawicami w ludzką siedzibę? Ano żeby zburzyć chatę i – co za zbieg okoliczności! – dać Waranowi możliwość zbudowania pieca (w tym momencie – a jest to połowa książki – nawet najciężej myślący czytelnik zaczyna kojarzyć fakty). Naturalnie uprzejmy bohater stawia piec, po czym, nie zastanawiając się nad głębszym sensem kolejnej przeżytej przygody, rusza w dalszą drogę...

I o tym właśnie jest powieść – o człowieku, którym rządzi przeznaczenie, o kimś, kto działa spontanicznie, bez logicznych rozważań, bez liczenia osobistych korzyści i strat. Odbywając swój wieloletni „quest” w poszukiwaniu mędrca znającego wszystkie odpowiedzi, sam Waran zdobywa cenną wiedzę i doświadczenie, choć poświęca na to całe swoje życie, rezygnując z rodziny i odrzucając dworskie zaszczyty. Wiadomo – wiedza kosztuje...

Na koniec słowo o przekładzie. Trudno mi zrozumieć, czemu tłumacz w dużej mierze na siłę urozmaicił leksykę. Diaczenkowie piszą językiem prostym, neutralnym i stylistycznie konsekwentnym, zaś w polskiej wersji znajdujemy słowa zbyt na moje wyczucie współczesne czy wręcz wulgarne (pieprzony, kumać czy „odbiło wam”), a tuż obok wystylizowane na niezrozumiałe archaizmy (biesagi, korseka). Razem tworzy to dość szokujący koktajl. W tekście jest sporo potknięć, łatwych do wyłapania przez redaktora, jak brzydkie powtórzenia lub niekonsekwencje nazw fantastycznych stworzeń. Zdarzają się rusycyzmy i, niestety, ewidentne pomyłki – ignorowanie idiomów czy efekt fałszywego przyjaciela („dać na herbatę” czyli idiomatyczny „napiwek”, „łódki weselne” zamiast „wiosłowe”, dosłowne „zatrzymanie słońca” na określenie momentu przesilenia astronomicznego i tak dalej). Zwycięzcą w tym niewesołym rankingu jest: „siostra Lina zaszła w ciążę” przerobione na – uwaga! – „siostra przesyła lina”. Czysta fantastyka, zaiste...

Gata

 

GFK, luty 2009

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie