Ray Bradbury - 451 stopni Fahrenheita

Antoni Kwapisz
06.09.2015

Czytelnik z popiołów

Raya Bradbury’ego nazywano kiedyś „jedynym dobrym autorem SF” – ponieważ „wykorzystał zewnętrzne cechy sf, by zamaskować i uczynić bardziej przekonywającymi swe czarodziejskie zainteresowania”. Znamy to sformułowanie? Znamy i nie lubimy: stary pogląd odmawiający jakiejkolwiek wartości literaturze popularnej, m.in. fantastyce – dzieła wartościowe umieszczający automatycznie w „głównym nurcie” czy też „literaturze pięknej”. Tym niemniej w czasie powstania „451° stopni Fahrenheita” – dokładnie 50 lat temu – nie było to zdanie całkiem pozbawione racji.

Nie nadszedł jeszcze „przełom humanistyczny” lat 60–tych, a sf jawiła się jako średnio napisane utwory wyrażające zachwyt nad technicznym postępem, zużywające sporo kartek papieru na opisy technicznych wynalazków.

Pod względem warsztatowym Bradbury nie jest wcale najlepszym pisarzem: Brian Aldiss określił nawet jego światy jako „przedszkolne”. Istotnie, jego bohaterzy nie imponują rysem psychologicznym, są uproszczeni; „jego postaci działają z dzie-cinnie pojmowanych motywów, czy to dobrych, czy złych”. Jeden z bohaterów „Kronik Marsjańskich” potrafi bezmyślnie zastrzelić ostatnich przedstawicieli Marsjan, wytępionych uprzednio przez jakąś przywleczoną z Ziemi chorobę, w paranoicznej obronie postawionego na środku pustyni kiosku z parówkami. Postaci z „Fahrenheita” są często równie karykaturalne w swej głupocie (o czym przekonamy się za chwilę). O wartości twórczości Bradbury’ego świadczy jednak co innego: to, co przekazywał w swoich utworach. Był on jednym z nielicznych w owych latach autorów podchodzących do sf „od strony humanizmu”: mniej dbających o sztafaż, a bardziej o przesłanie. Wpisał się tym w tradycję Herberta George’a Wellsa i Aldousa Huxleya, porzucił natomiast spuściznę po Julesie Vernie – będąc niejako zwiastunem kierunku, w którym poszła cała fantastyka dopiero od lat 60-tych.

„451° Fahrenheita” to typowa dystopia: pesymistyczna wizja świata, który rozwinął się z nam współczesnego, model rzeczywistości skonstruowany na bazie teraźniejszych lęków. Autor „wziął na warsztat” kulturę masową, której symbolem jest czytelnictwo: w swojej powieści przedstawia świat, w którym ludzie przestali potrzebować książek, a mówiąc dosłownie – wiedzy.
Tytuł jest znaczący – oznacza temperaturę, w której papier zaczyna płonąć. Główny bohater, Guy Montag, jest strażakiem. Dziwny to jednak strażak: straż ogniowa zajmuje się tu paleniem, a nie gaszeniem, jej zadaniem jest niszczenie wszelkich objawów niezdrowego czytelnictwa. Karą za posiadanie książek jest ich spalenie razem z całym domem i dobytkiem. Domy są zbudowane z odpowiednich materiałów, tak więc same z siebie nie zapalą się; i tak było od początku istnienia straży, jak dowodzą regulaminy.
Istotne dla powieści jest to, że w przeciwieństwie do większości dys- i antyutopii, u Bradburyego nikt nie narzucił „koszmarnego świata”, nie ma żadnych „złych”, żadnego jednoznacznego przeciwnika. Tutaj ludzkość sama jest sobie winna, sama doprowadziła do upadku kultury, po prostu – zgłupiała od dobrobytu. Tak właśnie należy traktować „Fahrenheita”: jako diagnozę, antycypację „sytego społeczeństwa”, ostrzeżenie przed zagrożeniami kapitalistycznego społeczeństwa masowego.

Społeczeństwo to jest w najwyższym stopniu zniewolone wizualnością, jego kultura uległa sprymitywizowaniu. Ludzie spędzają czas otoczeni „ścianami telewizyjnymi”, wchłaniając kolorową papkę serwowaną skądś z góry. Skąd – nie dowiemy się, nikogo to bowiem nie obchodzi. Ludzi nie informuje się o niczym, a my błądzić będziemy razem z bohaterami powieści.

Jakiś czas temu rezygnowano coraz bardziej z przedstawiania informacji, wszystko streszczano, ludzie chcieli mieć wszystko w jak najmniejszej pigułce – aż w końcu doszło do tego, że ich wiedza o literaturze opiera się na książkach w rodzaju „Teraz nareszcie możecie możecie przeczytać wszystkich klasyków i utrzymać się na równym poziomie ze swoimi sąsiadami”. Potem publikowano „streszczenia streszczeń streszczeń”, o polityce informowano w paru zdaniach. Wreszcie nastąpiło „odrzucenie wszelkich niepotrzebnych, zajmujących czas myśli”. Ludzie nie mają teraz pojęcia, co to takiego „Hamlet”. Zajmują się swoim własnym szczęściem, które jest dla nich wartością najwyższa i jedyną.
Po co czytać książki, przecież „żadna z nich nie zgadza się z drugą, a ludzie z tych książek nigdy nie żyli”. A poza tym są okrutne. Pani Bowles, znajoma małżeństwa Montagów rozpłakuje się po usłyszeniu smutnego wiersza i stwierdza: „Jak można ranić innych ludzi? Przecież jest wystarczająco zła na świecie”. Wobec tak powszechnej zasady przyjemności strażacy nie są żadnymi „żandarmami”: oni stali się tylko „oficjalnymi cenzorami, sędziami i egzekutorami”, wyrazicielami woli większości społeczeństwa.

Inna przyczyna upadku książek to rozbuchana poprawność polityczna. Każda drobna mniejszość nie zgadzała się na jakieś elementy tekstów, aż w końcu „publiczność [podkreśl. moje – M.S.] pozwoliła przeżyć tylko książkom z komiksami i trójwymiarowym czasopismom pornograficznym. Beaty, szef straży pożarnej i przełożony Montaga, tłumaczy mu, gdy ten zaczyna objawiać wątpliwości: „Wszyscy muszą być podobni jeden do drugiego. Każdy człowiek wizerunkiem innego człowieka. Wtedy wszyscy są szczęśliwi, bo nie ma gór, by się przed nimi zginać ze strachu i porównywać się z nimi. Książka to naładowana broń w sąsiednim domu. Spal ją, rozładuj broń. Rozbij mózg człowieka. Skąd wiadomo, kto mógłby się stać celem oczytanego człowieka?”. Dzisiaj, po całym półwieczu, zaczyna się wreszcie odchodzić od tej – podniesionej tu do absurdu – zasady, ale problem wcale nie znikł: także wśród naszych czołowych polityków znaleźć można chętnych do oficjalnego wykreślania „niewłaściwych” słów ze słownika.
Ludzie w powieści żyją w myśl zasady „carpe diem”; jednak jest to „używanie życia oderwane od życia” – puste, bezsensowne, pełne hałasu i fajerwerków, egoistyczne. „Nikt dziś nie ma czasu dla drugiego” – zauważa młoda sąsiadka Montaga, Klarysa McClellan. Jej wuj dodaje: „Właściwie żyjemy w epoce sloganu »po użyciu – wyrzucić«. Wysmarkaj się w innego człowieka jak w chusteczkę, wrzuć do klozetu i spuść wodę”. Wskazuje na to stosunek sąsiadek Montagów do dzieci. Pani Phelps w ogóle ich nie ma, jest nowoczesna. Natomiast pani Bowles urodziła oboje swoich dzieci za pomocą cesarskiego cięcia, choć było to absolutnie niekonieczne – szło o figurę. Dzieci to ekstrawagancja, ale może sobie na nią pozwolić, gdyż nie sprawiają jej żadnego kłopotu – na każde 10 dni 9 spędzają w szkole. „Kiedy są w domu trzy dni na miesiąc, wcale mi nie przeszkadzają” – stwierdza. „Wsadza się je do »salonu« [telewizyjnego] i przekręca kontakt. To zupełnie jak pranie: napycha się pralkę i zatrzaskuje przykrywę”.

Inny aspekt używania życia obrazuje ulubiony program żony Montaga, Mildred i jej przyjaciółek: nadawca przysyła scenariusz filmu, a jego bohaterowie patrzą na widza i oczekują na jego wypowiedź w odpowiednim momencie. Zapytana przez męża, o co właściwie chodzi w tym przedstawieniu, Mildred odpowiada: „Mówiłam ci już. Więc są tam ci ludzie: Bob, Ruth i Helena...”. Montag zwie ich „Rodzinką”. W zdenerwowaniu zaś nazywa ich „bełkoczącą gromadą małp, która nie mówi nic, nic, nic, a mówi to głośno, głośno, głośno”. Treść straciła wszelkie znaczenie – ważny jest kolor, fajerwerki, hałas. Mildred gdy nie ogląda telewizji, słucha bez przerwy muzyki z „muszelkami radiowymi” na uszach.
Stąd już tylko krok do konstatacji: ci ludzie są zwyczajnie głupi! A jeśli nie głupi, to przynajmniej zaślepieni – zaślepieni w dążeniu do prywatnej przyjemności. Zupełnie absurdalnymi kryteriami kierują się np. przy wyborze prezydenta: decyduje tu wygląd zewnętrzny i brzmienie nazwiska. Ten z kandydatów, który w końcu przegrał, był za niski, za gruby, a w dodatku bełkotał. Ostatecznie dyskwalifikujący jest jednak następujący argument: „On zawsze dłubał w nosie. To mnie doprowadzało do szału”.

Zasada egoistycznego dążenia do szczęścia rządzi także szkolnictwem. „Wbij w nich tak cholernie dużo suchych faktów, żeby czuli się nasyceni i niebywale »zdolni« posiadając taką wiedzę. Wtedy będzie im się zdawało, że myślą, i będą mieli poczucie ruchu nie ruszając się. I będą szczęśliwi, ponieważ fakty tego rodzaju nigdy się nie zmieniają. Nie dawaj im żadnego śliskiego materiału w rodzaju filozofii i socjologii, by wiązała te fakty. W ten sposób osiąga się tylko melancholię” – mówi kapitan straży, Beatty. Ludzie uczą się zresztą niewiele, zignorowano naukę o języku. Współczesnym nie jest potrzebne nic poza umiejętnością „wciskania guzików, przekręcania kontaktów, dociskania śrubek i nakrętek”. Człowiek, który potrafi naprawić swoją ścianę telewizyjną, jest już skończonym szczęściarzem.
Dokładnie przeciwny pogląd wygłasza wspomniana już 17–letnia Klarysa. Cechuje ją zupełnie nietypowe podejście do życia: zrezygnowała ze szkoły, ponieważ nie uczą w niej myślenia. „Czy wie pan, że nigdy nie zadajemy pytań, a przynajmniej większość nie zadaje?” – pyta. „Oni po prostu wbijają w człowieka odpowiedzi”. Klarysa zajmuje się rzeczami, których nikt nie robi: spaceruje, patrzy w niebo, wybiera się na wycieczki do lasu, wystaje na deszczu. Jednym słowem, jest aspołeczna. Gdy niespodziewanie ginie w wypadku, nikogo to nie zajmuje. Żona Montaga, Mildred dopiero po czterech dniach informuje go o tym – po prostu zapomniała mu o tym powiedzieć wcześniej. Beatty stwierdza: „Nie chciała wiedzieć, jak jakaś rzecz jest zrobiona, lecz dlaczego. Jeśli to trwa dłużej, człowiek staje się bardzo nieszczęśliwy. Lepiej dla tej dziewczyny, że umarła”.

Klarysa to jednak wyjątek, większość natomiast cechuje wygodny konformizm: ludzie bardzo chcą żyć zgodnie z normami, wierzą we wszystko, co się im powie, myślą tak, jak trzeba, ponieważ w ten sposób nie trzeba się wysilać.
 Pod wpływem dziewczyny Montag zaczyna się zastanawiać nad swoim życiem, zdaje sobie sprawę, że w ciągu dwóch minut niszczy nierzadko dzieło, którego napisanie zajęło autorowi całe życie. Kilka dni później dochodzi do zdarzenia, które zmienia całkowicie jego światopogląd: podczas jednej z akcji właścicielka zmusza strażaków do ucieczki i podpala się razem ze swoimi książkami. Przed śmiercią powtarza słowa, które w 1655 roku wypowiedział niejaki Latimer, skazany na stos za herezję: „Bądź mężczyzną, mistrzu Ridley. Z Bożą pomocą zapalimy dziś w Anglii taką świecę, że, jak wierzę, nigdy nie da się jej zgasić”. Jej śmierć na nic się jednak nie zdaje – pozostaje niezauważona. Wydarzenie to wywołuje jednak jeden doniosły efekt: wstrząśnięty Montag wynosi z biblioteki egzemplarz „Biblii”. Widok płonącej kobiety nie pozwala mu zasnąć, sprawia, że postanawia już nigdy nie pracować jako strażak.
Oznacza to jednak, że zostaje sam przeciw wszystkim: konformizm obowiązuje bezwzględnie. Jego żona, gdy mówi jej o spalonej kobiecie, nie rozumie wcale jego rozterek:
– No więc co?
– Spaliliśmy kobietę razem z jej książkami.
– Więc?
– Spaliliśmy książki Dantego, Swifta i Marka Aureliusza.
– To zdaje się Europejczyk?
– Coś w tym rodzaju.
– Czy to nie był radykał?
– Nigdy go nie czytałem.
– To był radykał.
Pod wpływem emocji Montag wyjmuje ze skrytki zgromadzone przez siebie książki i zmusza Mildred do ich lektury. Jej przyjaciółkom, zgromadzonym w salonie telewizyjnym, odczytuje natomiast wiersz – czym przebiera już miarę. Donoszą na niego zarówno pani Phelps i pani Bowles, jak też jego własna żona. Podczas nocnego dyżuru Montag zmuszony jest spalić własny dom (wcześniej widzi Mildred z walizką, powtarzającą: „Biedna »Rodzinka«, och, wszystko stracone, wszystko teraz stracone...”). Odtąd już ostatecznie stanie się wyrzutkiem, zostanie zmuszony do ucieczki, a praworządni obywatele z ulgą zobaczą na ekranach jego sfingowaną śmierć.

Jedyną szansą dla Montaga jest teraz żyjąca w ukryciu grupka renegatów. Ich przywódca, Granger, wyjaśnia Montagowi, że władze pozwalają im funkcjonować, ponieważ trzymają się na uboczu i są grupą marginalną. Nigdy też nie złapano ich na posiadaniu nielegalnych książek – bowiem wszystko trzymają w głowach. Powieści, traktaty, podręczniki... Istnieją nawet wsie, których pojedynczy mieszkańcy „składają się” na całą książkę. „Pamiętający” są cierpliwi – gotowi są przekazywać swą wiedzę latami i pokoleniami. „Oczywiście w ten sposób wiele zostanie stracone” – mówi Granger. „Ale ludzi nie można zmusić do słuchania. Powinni przyjść sami we właściwym czasie, dziwiąc się, co się stało i dlaczego świat eksplodował pod nimi. To nie może trwać wiecznie”.

Wzmianka o „eksplozji świata” nie jest pozbawiona podstaw: z dialogów dowiadujemy się, że Stany Zjednoczone rozpętały już i wygrały dwie wojny atomowe, a obecnie huk przelatujących co kilka godzin nad głowami odrzutowców zwiastuje rychły wybuch trzeciej. Władze zmobilizowały 10 milionów mężczyzn (ludziom mówi się, że milion, bo tak lepiej brzmi). Obiecują też, że będzie ona trwała krótko, kilka dni – dlatego pani Phelps nie martwi się powołaniem swego męża. Beaty charakteryzuje krótko tę postawę: „Każdy obecnie wie i jest absolutnie pewien, że nic nie może się zdarzyć »mnie«. Inni umierają, ja żyję. Nie ma konsekwencji i odpowiedzialności – z tym wyjątkiem, że jednak jest. Kiedy konsekwencje zaskakują, jest już za późno”.

Uderzenie nadchodzi niespodziewanie szybko. Jeszcze tej samej nocy na miasto spadają na bomby – jak na siedlisko zła, z którego „wyprowadzono” jedynego sprawiedliwego. Granger prorokuje zagładę, wyniszczenie się ludzi nawzajem. Ale jednocześnie zastanawia się, co zrobią ci, którzy przeżyją, gdy zgasną ściany telewizyjne i umilknie radio. Otóż nie będą potrafili znaleźć się wśród ciszy – przyzwyczajeni są do wtłaczanej im do głów powodzi informacji, tak, że nie mają czasu na ich przemyślenie, nie mówiąc już o myśleniu w ogóle. Na opamiętanie wtedy – poniewczasie, ale jednak – liczy Granger. Wie, że musi dojść do katastrofy, znajduje jednak w sobie optymizm: „Ale w człowieku istnieje cos cudownego: nigdy nie można go tak zastraszyć ani zniechęcić, by zrezygnował z budowania wszystkiego na nowo, ponieważ wie, że jest to ważne i godne budowania”.

Tymczasem jednak ludzie żyją wyłącznie dla siebie, pewnie zmierzając ku katastrofie. Bezwolnie poddają się dyktaturze głupoty, są szczęśliwi nie wiedząc. W trakcie ucieczki Montag słucha reklamy w metrze: hipnotyzująca, hałaśliwa muzyka, rytmiczne powtarzanie sloganów w setkach najrozmaitszych form powodują, że ludzie podrygują bezwolnie, nieświadomie powtarzając hasło reklamowe. Socjotechnika w reklamie doszła do takiego poziomu, że wysiadłszy z metra pasażerowie wiedzą po prostu, iż „pasta Denhama jest najlepsza”, i prawdopodobnie kupią ją zaraz w najbliższym sklepie. „To nie ich wina”, broni ich jednak niejaki Faber, były wykładowca anglistyki, gdy Montag rozwścieczony jest głupotą żony i jej przyjaciółek. „Nie wiedzą, że to tylko świecący meteor, który musi uderzyć, gdy oni widzą tylko błysk”.

„Dokąd my zmierzamy? Czy książki nam pomogą?” – pyta Montag Fabera. Ten wylicza trzy warunki, których spełnienie jest potrzebne do powstrzymania katastrofy. Po pierwsze, wysokiej jakości wiedza o życiu (czyli książki). Po drugie, czas wolny, aby tę wiedzę przetrawić. „A czynnik trzeci: to prawo postępowania w myśl tego, czego się nauczymy ze współdziałania dwóch pierwszych czynników”. W świecie „Fahrenheita” pod dostatkiem jest tylko tego drugiego, aż do przesytu; natomiast wiedzy i prawa do myślenia nie uświadczy się.

Bradbury postuluje tu ustami swych postaci prawo fundamentalne dla ludzi myślących: wolność postępowania według własnych poglądów (oczywiście poza skrajnymi wypadkami). Wszelkie narzucanie z góry, wiedza à priori, co jest dla jednostki najlepsze, jest zawsze fałszywa. W świecie „451° Fahrenheita” wolności tej nie ma. Istnieje jednolita dla wszystkich „norma niemyślenia”, ludzie mają ją wyznawać, szkoły wtłaczać uczniom, a odstępstwo od niej jest karane.

Czy stoją za tym jakieś konkretne osoby? Nic na to nie wskazuje, i to jest właśnie w tym świecie najgorsze: ludzkość sama „utonęła” w powodzi informacji.
Nie należy w tym miejscu absolutyzować znaczenia „książek” i ich (swobodnego) czytelnictwa: to tylko symbol ogólnego dążenia do wiedzy i, wynikającej z tego dążenia, wolności postępowania według własnych poglądów. Bradbury zauważa, że potrzeba wiedzy zaczyna zanikać, i stąd stosuje swoje ostrzeżenie – upadek czytelnictwa to przejaskrawiona metafora ogólnego upadku kultury. „451° Fahrnheita” ukazuje perspektywy rozwoju cywilizacji technicznej, w której niewielką garstkę stanowią specjaliści, a reszta nie musi wiedzieć nic poza tym, jak włączyć „Rodzinkę” w „salonie”. Świat, w którym się nie myśli, oddaje się w szpony populizmu i nieuchronnie kieruje ku samozagładzie. Czy jednak zagłada jest ostateczna? Zdaniem autora – niekoniecznie.

Ludzkość bowiem wielokrotnie już przechodziła takie zagłady, i za każdym razem podnosiła się mimo wszystko, podnosiła się w dodatku mądrzejsza. Granger opowiada: „Niegdyś, dawno przed Chrystusem, był taki diabelnie głupi ptak zwany feniksem. Co paręset lat budował sobie stos pogrzebowy i spalał się na nim. Musiał być bliskim krewnym człowieka. Lecz za każdym razem po tym spaleniu powstawał z popiołów, odrodzony całkowicie na nowo. I wydaje się, że my robimy to samo, stale od nowa, lecz mamy jedną cechę, której feniks nigdy nie posiadał.
My wiemy, co za cholerne głupstwo właśnie popełniliśmy. Znamy wszystkie cholerne głupstwa, które popełniliśmy przez tysiące lat, i ponieważ to wiemy i zawsze to mamy przed oczyma, któregoś dnia przestaniemy wznosić te przeklęte stosy pogrzebowe i wskakiwać na nie. W każdym pokoleniu zbieramy więcej ludzi, którzy pamiętają”.

Wymowa „451° Fahrenheita” nie jest zatem jednoznacznie pesymistyczna; tym niemniej jest jednak pesymistyczna. Katastrofa jest nieunikniona, tak samo jak wszystkie dotychczasowe, i można jedynie starać się uratować jak najwięcej przed zagładą. Recepta Bradbury’ego jest, można powiedzieć, nieco „elitarystyczna”: „wiedza + czas na przemyślenie wiedzy + wolność postępowania w myśl przemyślanej wiedzy”. Autor pesymistycznie ocenia zdolność do powszechnego spełnienia tych wszystkich warunków: ludzie nie potrzebują wiedzy, a ci, którzy się jednak uczą, nie przejmują się tej wiedzy rozumieniem. Do mniejszości, do elit innymi słowy – należy chronienie kultury przed upadkiem, odwlekanie tego upadku.
Obecnie można zaobserwować sytuację nieco odmienną od antycypowanej w powieści: Bradbury zajmował się zanikiem dążenia do wiedzy w „sytym” i mającym dużo czasu społeczeństwie. W dzisiejszym świecie Zachodu obserwujemy ogromne przyspieszenie życia, co stwarza nowy, choć rodzący te same skutki, problem: brak czasu na myślenie. Do zagrożeń kultury wymienionych przez autora dochodzi zatem jeszcze jedno. Czy jednak rzeczywiście oznacza to nieuchronną katastrofę? Wydaje się, że to jednak przesada. 
Zarówno sytuacja społeczna, jak i same postaci są u Bradbury’ego zdecydowanie przerysowane – co służy świetnie uwypukleniu problemu, ale też jednocześnie problem ten absolutyzuje. Bo czy „wysokiej jakości wiedza o życiu” to rzeczywiście „jedyny ratunek” dla kultury i cywilizacji, czy nie należy przesadzać z jej „wynoszeniem”?

Dzisiaj, pół wieku po publikacji powieści, zmienia się ogólne nastawienie do nauki: odchodzi się zdecydowanie od racjonalizmu kartezjańsko-newtonowskiego na rzecz przyznania, że człowiek nie jest istotą racjonalną, że oprócz rozumu „składa się” także choćby z emocji. W nowym, rozczarowanym do nauki, tysiącleciu raczej w etyce należałoby upatrywać takiego „środka przeciw zniszczeniu” – przy uznaniu wartości wiedzy, rzecz jasna, ale też bez jej absolutyzowania. W dzisiejszych minimalistycznych czasach wskazuje się raczej na dążenie do „mądrości” i „dobrego życia”, a nie do wiedzy samej w sobie.
Ale nie zmienia to oczywiście w niczym tego, że „451° Fahrenheita” to jedna z najciekawszych analiz „społeczeństwa masowego” w sf – i jedna z najciekawszych dystopii zarazem. O jej wartości świadczy to, że po upływie półwiecza czyta się ją nadal doskonale, a wnioski z niej płynące właściwie nie utraciły aktualności. Powieść Bradbury’ego to doskonały przykład wykorzystania szansy, jaką daje „umowność” i „nierealność” świata przedstawionego w sf: szansy na uniwersalność. Gdy bowiem do umowności dodamy aktualność, to powstaje nie eskapizm, nie „ucieczka od rzeczywistości” – ale metafora.

Michał Szklarski
IGKF
Ray Bradbury „451 stopni Fahrenheita” („Fahrenheit 451”), Warszawa 1960, wyd. „Czytelnik”. Tłumaczenie: Adam Kaska. Str.: 184.

OD NACZELNEGO
Bardzo lubię pisarstwo Bradbury’ego, ale raczej za jego poetyckość i wymowę: te postacie i sytuacje są często tak uproszczone, że trudno mówić tu o psychologizmie, raczej o symbolizmie (chyba Kałużyński w recenzji z filmu Truffauta napisał, że trudno by było uratować spuściznę i tożsamość ludzkości ucząc się na pamięć powieści Dickensa).
Co do wolnego czasu i książek... Czy mamy go naprawdę tak naprawdę więcej? W dobie kina, telewizji, internetu – coraz trudniej znaleźć ileś tam zimowych wieczorów na przeczytanie "Braci Karamazow" Dostojewskiego, "Wojny i pokoju" Tołstoja, "Nędzników" Hugo, "Czarodziejskiej góry" Manna czy "W poszukiwaniu straconego czasu" Prousta... Coś w tym jest!!!

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie