Wiele osób ma sentyment do dawnych wielkich gwiazd światowej muzyki, które swój prime przeżywały 20, 30 czy 40 lat temu. Najczęściej są to legendarne zespoły rockowe, które po drodze zdążyły się wielokrotnie rozpaść i znów zejść, by po raz kolejny ruszyć w trasę. Zwykle ma to cyniczny cel – chodzi po prostu o wyciśnięcie jeszcze większej ilości pieniędzy od fanów. Przebrzmiałe gwiazdy wykorzystują do tego sprawdzone sposoby, które przybliżamy w naszym poradniku.
Ten sposób działa od lat i pozwala zespołom czy solistom zbijać kokosy na sentymentach fanów. Problem polega na tym, że wielu wykonawców przeciąga strunę i organizuje pożegnalne trasy trwające kilka lat, często ponownie zahaczające o te same kraje. To zakrawa już na co najmniej nieeleganckie traktowanie fanów.
Powroty na scenę, zwłaszcza zespołów, które święciły triumfy lata temu i wciąż mają wielką markę, to właściwie gwarancja zbicia fortuny. Kto z nas nie chciałby pójść na koncert np. Led Zeppelin w oryginalnym składzie (oczywiście poza zmarłym perkusistą)?
Reunion to super zabieg z biznesowego punktu widzenia, natomiast muzycznie może być – i często jest – znacznie gorzej.
To już skrajny przykład wyciskania kariery niczym cytryny. Historia muzyki zna jednak wiele takich przypadków. Chodzi o to, że gdy oryginalny skład zespołu się rozpada, to muzycy mogą wpaść na genialny pomysł założenia własnych zespołów i występowania z tym samym repertuarem, często pod identyczną lub lekko zmienioną nazwą.
W Polsce najsłynniejszy jest chyba przypadek zespołu Kombi, gdzie w pewnym momencie na scenie mieliśmy i Kombi i Kombii (z dwoma „i” na końcu).