Peer Gynt – suita Edwarda Griega

Mateusz Nowak
09.09.2015

Pamiętam jedno z moich pierwszych muzycznych zauroczeń. Wprawdzie dawno to było, za czasów szkolnych jeszcze, ale pamiętam. Zaiste ginie w mrokach dziejów ta chwila, kiedy zaczynałem dopiero odkrywać, że muzyka klasyczna potrafi również (i to nie w gombrowiczowskim sensie, a naprawdę) wzbogacać – przy czym nie różniło się wiele owo zauroczenie od większości początkowych zauroczeń większości słuchaczy.

A stało się to w dniu, kiedy zupełnie przypadkowo usłyszałem w radiu „Poranek” Griega. Tak się najczęściej znajomość z klasyką zaczyna: albo od „Poranka”, albo od Bolera, albo od pierwszych czterech nutek Piątej symfonii, czyż nie? Ja w każdym razie zacząłem od „Poranka”.

Nic jeszcze wtedy nie wiedziałem: ani jak się nazywa ten, kto to napisał, ani kiedy, ani skąd utwór pochodzi i czy o coś tam w ogóle chodzi. I tak nie miało to dla mnie wówczas większego znaczenia wobec aury niezwykłości, jaka emanowała z ra-diowego głośnika, wywołana niezwykłą linią melodyczną i wobec dziwności nastroju, w jakim cały ten utwór pławił się z rozkoszą. Wtedy uświadomiłem sobie po raz pierwszy, że tuż obok mnie istnieje jakiś drugi, nieznany świat. Muzyka była cudowna jak wiersz i słoneczna jak slajd. Wtedy po raz pierwszy znalazłem się – co prawda jako smarkacz, w sposób jeszcze nieświadomy – pod absolutnym wpływem jej magii, nieokreślonej w słowach mocy oddziaływania; a nie mając zielonego pojęcia o harmo-nii, fakturze muzycznej, agogice i tym podobnych strasznych rzeczach, rozumiałem jedno: w tym „coś” jest… I co ciekawe – mój podziw dla tej kompozycji trwa właściwie do dziś. Ależ, bo to jest muzyka!

Jaką siłę ma w sobie, jak bardzo potrafi być sugestywna i obezwład-niająca, kiedy poszczególne takty, a za nimi frazy, wraz ze słońcem wstającym nad horyzontem, oślepiającym blaskiem poranka obejmują we władanie dosłownie cały świat. Cała natura, wszystkie zmysły i uczucia budzą się do życia pod dotknięciem ożywczego, słonecznego świat-ła. Wszystko w tej muzyce rodzi się, oddycha, brzmi, porywa i zniewala. To zakrawa wręcz na inicjację. Wstaje dzień.
Choć po latach dochodziły do mnie kolejne części suity: „W grocie Króla Gór”, „Taniec Anitry” czy „Pieśń Solvejgi” (zwłaszcza) – ów pierwszy zachwyt nad „Porankiem” zapamiętałem jako jedno z najpiękniejszych przeżyć muzycznych, o mało co metafizycznych. Po latach już jednak wiedziałem, kim był Edward Grieg, jakiego utworu częścią są powyższe tytuły i kim jest jego tajemniczy bohater o egzotycznie brzmiącym nazwisku.

„Peer Gynt” – suita Edwarda Griega i jej literacki bliźniak – poemat Henryka Ibsena opatrzone są tym samym tytułem. Dwa utwory i jeden bohater, raz zaklęty
w słowie, drugi raz w dźwięku. Jeden ofiarował cielesność i działanie, drugi brzmienie, nastrój i ducha. Jak się spotkali? Nieprzypadkowo. Jeden był drugiemu potrzebny, jeden nie chciał bądź nie mógł bez drugiego się obejść.                                                                                  

W 1876 roku, z inspiracji pewną norweską legendą, spod pióra Ibsena wyszedł „Peer Gynt”, filozoficzna przypowieść z morałem, stawiająca uniwersalne pytania dotyczące nie tylko istoty człowieczeństwa, ale i świata, życia, wiary, przeznaczona do wystawienia na scenie. Dzieło zrodzone z kultury dla nas arcyatrakcyjnej, egzotycznej, z ducha norweskich mitów i baśni północy, skandynawskiej wrażliwości, lśniące uwodzicielskim blaskiem nieco surowego i mrocznego piękna. Oferujące barwną galerię postaci z krwi i kości, obdarzonych psychologiczną głębią, lecz i nie wolnych od przyziemnych słabostek czy ułomności, kochających i kochanych, nienawidzących i nienawidzonych, zagubionych i poszukujących właściwej drogi w życiu. Obok nich – a może lepiej będzie powiedzieć: pod ich wpływem – wkracza na scenę barwny korowód fantastyczności w postaci trolli, wiedźm, koboldów, goblinów i elfów, a także bliżej niezdefiniowanych indywiduów, które jako wyraziciele filozoficznych prawd mają znaczny wpływ na postawę przede wszystkim głównego bohatera. Ot, choćby Przetapiacz Guzików, w samej rzeczy wysłannik Śmierci, pragnący po śmierci zamienić ciało Peera w guzik, gdyż za życia chłopak był tak wewnętrznie nijaki i pusty, do guzika jako żywo podobny; na przekór jednak bezlitosnym wyrokom z Góry, miłość i wyznanie Solvejgi ocala bohatera. Jest Dziwny Pasażer i śpiewający Posąg Memnona, Głos w ciemności i Ptasie Krzyki.

Kiedy dzieło było gotowe Ibsen zwrócił się do Griega  o napisanie muzyki do wybranych scen (czyli czegoś w ro-dzaju soundtracku, jakbyśmy to dziś powiedzieli). Powstały wówczas dwadzieścia trzy utwory, które jednak z czasem stopniowo wykruszały się, by ostatecznie, po upływie lat kilku, ograniczyć się do ośmiu najbardziej dla tekstu reprezentatywnych. Te z kolei maestro podzielił na dwie części, stanowiące jednak zwartą całość tak pod względem dramaturgicznym, jak i psychologicznym. Lecz w miarę jak utwór zmniejszał swoją objętość, zyskiwał jednocześnie sceniczną niezależność i całkiem już osobną od tekstu popularność. Z czasem poemat Ibsena niemal zniknął ze sceny, a suita po dziś dzień trwa w chwale arcydzieła. Tak powstał utwór, który na panteonie muzyki lśni od ponad wieku zasłużonym blaskiem chwały, znany i podziwiany, poruszający głębią formy, pięknem melodii i nieco „zimnym”, skandynawskim klimatem.

Utwory Griega, pełniąc głównie rolę kreatora nastroju i psychologicznego tła, siłą rzeczy zmuszone są odstąpić od prezentacji większości bohaterów. Ostał się na szczęście Król Gór, czyli starzec z Dowru z poematu Ibsena, którego piękną córkę Peer pragnie w pewnym momencie pojąć za żonę. Jednak Król i jego dworzanie, którymi okazują się być trolle, koboldy i wszelkie inne baśniowe stworzenia powołane do życia piórem Ibsena, nie są tym projektem specjalnie zachwyceni. Król zamierza nawet oślepić niedoszłego zięcia. Peerowi nie pozostaje zatem nic innego, jak zastosować klasyczne „angielskie wyjście” z sytuacji. Wycofuje się zwolna. Wraz z ilustrującym to rewelacyjnym narastającym współbrzmieniem fagotu z kontrabasem, rozbrzmiewa istna muzyczna perełka. Oto następujące po sobie regularnie miarowe nuty-ósemki imitują kroki uciekiniera: cichy, skradający się chód. Siłą rzeczy przychodzi na pamięć Bolero Ravela i jego słynna ekspozycja jednego tematu, stopniowo rozbudowywanego przez kolejno dochodzące instrumenty.

„W grocie Króla Gór” jest podobnie. A na dodatek jest to czyste, dźwiękowe naśladownictwo: z początku ciche i ostrożne stąpanie umykającego bohatera, linia melodyczna we wszystkim podporządkowuje się rytmowi. Wciąż jeszcze basują dwa instrumenty, znakomicie podkręcając napięcie. Tymczasem trolle nie śpią. Pościg rusza. Rytm utworu, w rytm kroków pogoni zdecydowanie przyspiesza. Coraz szybciej i głośniej, coraz mocniej i prędzej, jakby pościg był coraz bliżej. Ociężały, zbasowany rytm, jednoznacznie kojarzący się z nastrojem filmów grozy. Napięcie wciąż wzrasta, instrumentów przybywa, a i pogoń jest coraz bliżej. Gdy Peer jest już w pełnym biegu, gra już cała orkiestra. Dopada jakichś drzwi. Szarpie (kotły)! Zamknięte (akord)! Dogania go Król (kulminacja napięcia – fortissimo nagle urwane – zawieszona w powietrzu cisza). W końcu chwyta zbiega i rzuca nim o drugą parę odrzwi, które pod ciężarem ciała otwierają się i młodzieniec wypada na zewnątrz. Upragniona wolność – krótki pasaż orkiestry fortissimo i… potężny akord na finał. Koniec sceny malowanej wyobraźnią Ibsena. Koniec muzycznej wizji Griega.

„W grocie Króla Gór” jest jedynym utworem o charakterze czysto ilustracyjnym, czy imitacyjnym wręcz, w „Peer Gyncie”. Jedynym – lecz za to trudno znaleźć w całej literaturze muzycznej drugi, równie sugestywny i porywający przykład.
Dzieło Griega o tyle różni się od literackiego pierwowzoru, że nie niesie z sobą jego ideowego przesłania, nie stara się pouczać, napominać, uzdrawiać. Za to zachwyca i wzrusza. Czy to będzie „Śmierć Azy”, czyli scena powrotu Peera z wygnania pod dach rodzinnego domu: Aza, jego matka, leży właśnie na łożu śmierci, lecz los jest dla niej łaskawy, może jeszcze, zanim umrze, zobaczyć syna. Peer stara się odegnać od niej strach przed śmiercią, więc zajmuje jej uwagę, opowiadając swoje przygody: poważna tonacja utworu prowadzi linię melodyczną w krainę smutku i wyciszenia. Zanim opowieść dobiegnie końca, matki już nie będzie. Melodia zwalnia, ulatuje przygnębiająca tonacja, by w końcu wygasnąć, milknąc w obliczu śmierci. Pozostaje smutek wyrażony odpływającymi dźwiękami kontrabasów.

Równie piękny, choć odmienny w nastroju i charakterze, jest utrzymany we wschodniej melodyce i harmonii „Taniec Anitry” (córki arabskiego szejka) czy przepojona najczystszą liryką – moja ulubiona! – „Pieśń Solvejgi”. Ta ostatnia zasługuje na szczególną uwagę, gdyż dość trudno wyjaśnić, na czym polega jej fenomen. Niby nic wyjątkowego: wyciszona, spokojna, wręcz leniwie snująca się linia melodyczna, harmonia prosta, a całość przecież zniewalająca, przykuwająca uwagę każdego, kto zechce jej uważnie posłuchać. Tajemnicza, dziwna, przeniknięta ciepłem, a zarazem „skażona” jakimś ledwie wyczuwalnym smutkiem, do głębi przejmująca liryzmem – wyzwala naprawdę niezwykłe emocje. Wzrusza i zachwyca. Obok „Poranka” to kolejny prawdziwie magiczny utwór w suicie Griega.
Całość dzieła okraszona tańcami różnych kultur, funkcjonującymi jak wizytówki krain nawiedzanych przez bohatera, pozostaje na długo w pamięci słuchaczy. A choćby po jakimś czasie z głowy uleciały melodie – nastrój pozostanie. On tak łatwo nie ulegnie zapomnieniu. A z nim razem piękno. A nad tym wszystkim unosić się będzie dyskretna woń tajemnicy...

Andrzej Habasiński
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie