Czy naprawdę potrzebujemy teraz więcej Keynesa?

Maciej Piwowski
23.08.2015

Frank Shostak[1] Tłumaczenie: Jan Lewiński Tytuł oryginału: Do We Need More of Keynes Now?

Kiedy rządy i banki centralne poddają się coraz poważniejszym zabiegom stymulacji monetarnej i fiskalnej (a tak dzieje się właśnie teraz), mówi się, że idee Keynesa powróciły do łask. Ogłasza się, że keynesowskie recepty mogą uchronić światowe gospodarki przed popadnięciem w głęboką recesję. Przykładowo, w Stanach Zjednoczonych republikanie i demokraci przelicytowują się w coraz to nowych pomysłach na wprowadzenie pakietów mających stymulować gospodarkę. Financial Times pisał o tym niedawno, że

Nawroty keynesizmu mogą przybierać różnorakie postaci. Republikanie twierdzą, że nadszedł czas nowych cięć podatkowych dla small businessu, szczególnie w formie zwolnień od podatku od zysków kapitałowych, co – zdaniem wielu – pomogłoby ożywić gospodarkę. Demokraci uznają, że najlepiej rozszerzyć zakres udzielania zasiłków dla bezrobotnych, wprowadzić kartki na jedzenie, czy też wspomóc mających kłopoty posiadaczy domów.

Pomimo bilionów dolarów, które banki centralne wpompowały w system, część znanych komentatorów wciąż utrzymuje, że to nie wystarczy. Na przykład Martin Wolf pisze:

Lecz w zaistniałych okolicznościach nie możemy spocząć na laurach polityki monetarnej. Oto stoimy przed keynesowską sytuacją, która wymaga keynesowskich reakcji. Deficyty budżetowe osiądą na poziomach dotychczas uznawanych za niewyobrażalne – i dobrze!

Sugestia, że pomysły Keynesa budzą się z letargu, aby ocalić świat, jest cokolwiek osobliwa. Przecież idee keynesizmu nigdy nie przestały kołatać się po głowach decydentów z rządu i z banków centralnych. Keynesizm zdominował sposób myślenia najbardziej wpływowych ekonomistów. Wprowadzane obecnie pakiety, które w założeniach mają stymulować gospodarkę, są w istocie kontynuacją tych samych strategii keynesowskich, które musimy znosić już od dziesiątków lat. Obecny kryzys jest skutkiem olbrzymiej dawki keynesizmu, którą przyjęła przez te lata gospodarka.

John Maynard Keynes, mówiąc skrótowo, utrzymywał, że nie należy do końca ufać rynkowi, gdyż jest on z założenia niestabilny. Jeśli puścić ją samopas, gospodarka będzie zmierzać do upadku. Trzeba nam więc rządów oraz banków centralnych, które wezmą ją pod swe przepełnione troską przewodnictwo.

W tym celu używa się najskuteczniejszego narzędzia zarządzania w systemie keynesowskim – wpływu na ogólne wydatki w gospodarce. Keynes uważał, że wydatki generują dochód, bo dochód jednej osoby stanowią wydatki innej. Dlatego im więcej wydajemy, tym lepiej nam się żyje. Wydatki są motorem gospodarki.


Konsumpcja i produkcja

W systemie keynesowskim największą częścią wydatków w gospodarce są ceny płacone przez konsumentów. To właśnie te opłaty uważa się tu za główną siłę napędzającą gospodarkę – to konsumpcja stoi za prawdziwym wzrostem gospodarczym.

Ale czy naprawdę? Uważamy, że aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba wpierw rozróżnić konsumpcję produktywną i bezproduktywną. Podczas gdy ta produktywna jest zalążkiem wzrostu, ta bezproduktywna prowadzi do ubóstwa.

Konsumpcja produktywna

Powiedzmy, że piekarz sprzedaje dziesięć zaoszczędzonych bochenków chleba za dziesięć ziemniaków. Ziemniaki te służą utrzymaniu piekarza, gdy zajęty jest pieczeniem. Podobnie chleb wykorzystany zostaje przez rolnika uprawiającego ziemniaki. Dzięki swoim towarom obaj producenci mogą wzajemnie zapewnić sobie dobra konsumpcyjne.

W tym przykładzie konsumpcja staje się produktywna dzięki temu, że obaj producenci konsumują po to, aby móc produkować. Konsumpcja służy tu ich wyżywieniu i dobrobytowi. Jest to jedyne jej uzasadnienie.

Wprowadzenie do tego modelu pieniądza nie zmienia tej sytuacji. Dla przykładu, piekarz może sprzedać wspomniane bochenki chleba za 10 dolarów, a te posłużą mu do zdobycia dziesięciu ziemniaków. Analogicznie postąpić może rolnik. Zauważmy, iż pieniądz do produkcji chleba i ziemniaków nie wniósł nic ponad to, że był środkiem wymiany.

Konsumpcja bezproduktywna

Wiemy, że piekarz, aby zdobyć ziemniaki, musiał wymienić chleb na pieniądze, za które następnie kupił produkt pracy rolnika. Coś wymieniono na pieniądze, które z kolei zamieniono na coś innego – coś za coś przy użyciu pieniądza.

Problemy zaczynają się wtedy, gdy pieniądze kreuje się wprost „z powietrza”. Takie środki zwiększają konsumpcję, za którą nie stoi żadna produkcja, co prowadzi do wymiany coś za nic.

Na przykład weźmy fałszerza, który wydrukował doskonały banknot dwudziestodolarowy. Skoro uzyskał pieniądze nie za pomocą produkcji czy usług, które byłyby dla kogoś użyteczne, to zdobył te 20 dolarów za nic ich nie wymieniając.

Fałszerz korzysta z pachnących jeszcze farbą pieniędzy, kupując za nie chleb. Mamy tu do czynienia ze zmianą przeznaczenia realnych funduszy – dziesięciu bochenków chleba – od rolnika do fałszerza. Nota bene, owej zmianie towarzyszy zwiększenie ceny chleba, gdyż fałszerz kupuje chleb nie po dolarze za bochenek, lecz płacąc zań dwa dolary. Warto też zauważyć, że fałszerz nic nie produkuje, więc jego produkcja jest bezproduktywna.

I tak oto rolnik nie może zdobyć chleba, którego potrzebuje, aby przetrwać do najbliższych zbiorów. Oczywiście zaburzona zostanie struktura produkcji ziemniaków, wskutek czego na rynku znajdzie się ich mniej. To z kolei oznaczać będzie spadek konsumpcji piekarza, zmniejszając jego zdolności produkcyjne.

Jak widać, produktywna konsumpcja pozwala przetrwać twórcom dobrobytu i jednocześnie promuje zwiększenie realnego bogactwa. Natomiast jedynym możliwym skutkiem konsumpcji bezproduktywnej jest bieda.

Skutki dodrukowywania pieniądza przez bank centralny są równie destrukcyjne jak robota fałszerza – i ten sam efekt ma kreacja pieniądza przy użyciu systemu rezerw cząstkowych w bankowości. Ekspansja kredytowa stanowi idealne podłoże dla siewcy zniszczenia, jakim bez wątpienia jest bezproduktywna konsumpcja.

Zgodnie z założeniami keynesizmu, w razie recesji, gdy konsumenci obniżają swoje wydatki konsumpcyjne, świętym obowiązkiem rządu jest interweniować, rozkręcając wydatki. Rząd może zatrudnić bezrobotnych choćby do kopania dziur w ziemi.

Najważniejsze, że za otrzymane od rządu pieniądze robotnicy ci będą mogli konsumować, dzięki czemu wzrośnie ogólny dochód w gospodarce. Nie będzie też specjalnie ważne, czy wspomniane dziury w ziemi sprawią, że komukolwiek będzie się lepiej żyło. Najważniejsze, że jacyś ludzie dostają pieniądze i dzięki nim zwiększają konsumpcję.

Rząd jako taki nie zarabia, nie tworzy bogactwa. Jak zatem może oferować płace wszystkim ludziom zatrudnionym przy bezproduktywnych projektach? Pieniądze zdobywa dzięki podatkom, dodrukowywaniu pieniądza przez bank centralny i zapożyczając się. Gdy pominiemy pożyczki z zagranicy, okaże się, że rząd zmienia przeznaczenie środków, odbierając je producentom dobrobytu, a oddając w ręce protegowanych rządu. Ten sam skutek daje druk pieniądza, przyczyniając się do bezproduktywnej konsumpcji.

Zdaniem Misesa,

należy podkreślić, że rząd może wydać lub zainwestować wyłącznie to, co zabierze obywatelom, a każde zwiększenie jego wydatków i inwestycji jest równoznaczne ze zmniejszeniem o tę samą kwotę wydatków i inwestycji obywateli[2].

Zatem, skoro rząd nie jest producentem dobrobytu, to nie może też dopomóc gospodarce takimi metodami. Wbrew powszechnemu przekonaniu, im więcej wydaje rząd, tym gorzej ma się gospodarka, a przez to i wzrost gospodarczy.

Pakiety ratunkowe, które mają rzekomo uratować światową gospodarkę, mogą tylko sprawić, że za kilka miesięcy znajdziemy się w jeszcze gorszej sytuacji. Komentatorzy i eksperci, którzy radzą zwiększyć państwową pomoc, jakoś nigdy nie zawracają sobie głowy pytaniem, jak właściwie te środki zostaną sfinansowane – i mamy na uwadze prawdziwe koszty: realne, nadające się do konsumpcji towary, takie jak chleb czy ziemniaki.

Sympatycy keynesizmu nie dostrzegają, że polityki fiskalna i monetarna, jakie obowiązywały w ostatnich latach, doprowadziły do wzrostu bezproduktywnej konsumpcji, która to spowodowała powstanie licznych rynkowych baniek. Jak więc może ocalić gospodarkę dodatkowy zastrzyk keynesowskich polityk, gdy uczynił, wydawałoby się, dostatecznie wiele szkody producentom dobrobytu?

Nie potrzebujemy keynesizmu. Pozwólmy producentom dobrobytu ruszyć do przodu i tworzyć prawdziwy dobrobyt. Potrzebujemy większej produktywnej konsumpcji, a wydatki państwowe i kreacja kredytu sprawiają tylko, że musimy dźwigać coraz większy ciężar bezproduktywnej konsumpcji, oddalając w czasie nadzieje na rzeczywistą restaurację gospodarki.



[1] Frank Shostak jest adiunktem Instytutu Misesa w Alabamie i częstym gościem na łamach Mises.org. Jest także głównym ekonomistą M.F. Global.

[2] L. von Mises, Ludzkie działanie, tłum. W. Falkowski, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2007, s. 628.



źródło za zgodą: http://mises.pl/

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie