Konsumenci nie wywołują recesji

Marek Szydełko
23.08.2015

Robert P. Murphy: Konsumenci nie wywołują recesji Tytuł oryginalny: Consumers Don’t Cause Recessions Tłumaczenie: Jan Lewiński

Jedna rzecz ratuje ukazujące się w New York Timesie felietony Paula Krugmana: gdy Austriak chce wyjaśnić, dlaczego ekonomia mainstreamowa prowadzi do bankructwa, może bez zastanowienia zwrócić się do noblisty, aby ten podał jasny i zrozumiały przykład. Dzięki temu nie musimy tracić czasu na konstruowanie założeń tezy, którą chcemy obalić.

Czytelnik nawet pobieżnie interesujący się prasą finansową wie, że zdominowana jest przez keynesowskie stanowisko „strony podażowej”. Przykładowo, w czasie ostatniej dyskusji stymulacyjnych zwrotów podatku[1] jako zarzut padało stwierdzenie, że podatnicy mogą chcieć opłacić długi na swoich kartach kredytowych, zamiast wydawać wszystko w supermarkecie. Jednak nikt nie przedstawi czytelnikowi wyłożenia krok po kroku tego, jaki właściwie światopogląd pozwala bronić takiego wariackiego gadania.

I tu na scenę wkracza Paul Krugman. W artykule pt. When Consumers Capitulate (Gdy konsumenci kapitulują) publicysta wyjawia, jaka w tym szaleństwie jest metoda. Pozwólmy sobie wykorzystać tę okazję, aby pokazać, dlaczego obsesja na punkcie wydatków na konsumpcję jest nie tyle błędna, co wręcz niebezpieczna.

„Paradoks oszczędzania”

Na początek Krugman ogłasza (rzekomo) złe wieści: „Kapitulacja amerykańskich konsumentów, której od dawna się obawialiśmy, stała się faktem (…) [R]ealne wydatki konsumentów spadły o 3,1% w skali roku w trzecim kwartale; realne wydatki na dobra trwałe (jak samochody czy telewizory) spadły o 14% w skali roku”.

Zatrzymajmy się tutaj na chwilę. Wielu lewicujących autorów – w tym Krugman – przez lata ostrzegało przed zbyt wysokim deficytem USA w handlu zagranicznym i zbyt niską stopą oszczędności krajowych. Można byłoby więc pomyśleć, że spadek wydatków konsumpcyjnych do tragedii nie należy. Ale nie tak szybko! Zdaniem Krugmana, „ta wstrzemięźliwość nie mogła pojawić się w gorszym momencie (…). Konsumenci wycofali się bowiem z rynku właśnie tym czasie, gdy gospodarka Stanów Zjednoczonych znalazła się w pułapce płynności”.

Przejdźmy do teorii, która kryje się za taką opinią. Krugman pisze, że

[J]eśli prowadzisz wykład ze wstępu makroekonomii, jednym z najważniejszych zadań przed tobą jest wyjaśnienie studentom, dlaczego indywidualne dobro jest publicznym złem, i jak to się dzieje, że gdy konsumenci próbują postąpić właściwie, wszyscy na tym tracą. Rzecz w tym, że jeśli konsumenci obniżą swoje wydatki, i nic na ich miejsce się nie pojawi, to gospodarka popadnie w recesję i zmniejszą się dochody wszystkich z nas.

Tak naprawdę zachowanie konsumentów może im się odbić czkawką, jeśli ich dochody spadną bardziej niż ich wydatki – możliwość, którą nazywamy paradoksem oszczędzania.


Mój kolega, Bill Anderson, potrafi czerpać energię z nienawiści do Paula Krugmana; jednego razu, podczas lunchu, Bill wolał, zamiast kanapki, posmakować nowego numeru New York Timesa[2]. O nobliście Bill często mówi: „Paul Krugman nie jest ekonomistą”. Gdy usłyszałem to po raz pierwszy, myślałem, że Bill nie oddaje Krugmanowi sprawiedliwości, by jego wypowiedź była bardziej zabawna. Jednak wyżej zacytowany fragment artykułu ekonomisty z Princeton zmienił moje zdanie.

Najważniejsza lekcja, jakiej udziela nam nauka ekonomii – starsza niż smithowska metafora „niewidzialnej ręki”, i sięgająca co najmniej Bajki o pszczołach Mandeville’a z 1732 roku – to że w społeczeństwie opartym na własności prywatnej wady każdego człowieka mogą być spożytkowane dla dobra ogółu ludzi. Konkretniej, gospodarka rynkowa tak ukierunkowuje myśli chciwych przedsiębiorców, że są w stanie nawet oka nie zmrużyć, jeśli nie zdołają wymyślić sposobu na jak najlepszą metodę zaspokojenia potrzeb swych klientów.

Pomijając tę (stosunkowo niedawno odkrytą) prawdę, ludzie i tak zawsze wiedzieli, że człowiek mądry jest oszczędny i potrafi powstrzymywać się przed konsumpcją. Fantastycznego bogactwa ludzkości w XXI wieku (w porównaniu do, przykładowo, wieku IX) nie można sprowadzić jedynie do rozwoju myśli technicznej. Jest to także zasługa większej ilości dostępnych maszyn, narzędzi i urządzeń (tj. dóbr kapitałowych), które przekazywano z pokolenia na pokolenie. „Wszyscy wiedzą”, bogactwo zdobywa się przez oszczędne gospodarowanie, podczas gdy lekkomyślne pozbywanie się pieniędzy może człowieka zrujnować. Nawet w Biblii znajdziemy znaną historię na ten temat.

Tak naprawdę przerażające jest nie tyle wtłaczanie przez Krugmana studentom do głów czegoś wręcz przeciwnego – że gdy jednostka postępuje właściwie, to jest to złe dla ogółu, gdyż oszczędzając doprowadza do zubożenia reszty społeczności – lecz przyjemność, jaką noblista znajduje w mówieniu takich rzeczy. Na szczęście łatwo nam będzie obalić te obłędne tezy i uratować nasz rozsądek.

Mylący model „ruchu okrężnego”

W głównym zarysie kłopot z keynesowskim rozumowaniem Krugmana polega na jego statyczności, tj. na pominięciu upływu czasu. To właśnie dlatego analiza ta nie jest w stanie poradzić sobie z problematyką struktury kapitałowej współczesnej gospodarki. Model „ruchu okrężnego” pokazuje, jak Krugman widzi gospodarkę:

Krugman uważa zatem, że podczas recesji (z bliżej nieokreślonych przyczyn) konsumenci wpadają w histerię i wydają mniej pieniędzy. Obniżają tym samym przychody przedsiębiorstw ze sprzedaży dóbr i usług. Wówczas firmy te mają mniej pieniędzy na zatrudnienie czynników produkcji (zasobów naturalnych, czasu pracowników i kapitału produkcyjnego), co oznacza, że ich właściciele także tracą dochody. Zatem wszyscy ludzie zaczynają mniej zarabiać – także konsumenci, którzy nie mogą już wydawać na dobra i usługi tyle, co wcześniej. Dlatego też firmy tracą jeszcze więcej, i tak w kółko, aż do całkowitego załamania się zdecentralizowanej gospodarki rynkowej. Powtórzmy jeszcze raz – Krugman uważa, że rynek nie może poradzić sobie z tym problemem, ponieważ ludzie racjonalnie reagują na spodziewane nadejście kryzysu gromadząc gotówkę i wpędzając tym samym gospodarkę w jeszcze większe tarapaty.

Jedynym wyjściem z tego błędnego koła, twierdzi Krugman, jest przekonanie konsumentów – przez obniżanie stóp procentowych, lub wcześniejsze zwracanie podatku – aby znów zaczęli wydawać pieniądze. Jednak niekiedy (jak w tej chwili) metody te nie są adekwatne. Wtedy politycy powinni zachować się jak ludzie dorośli i wydać setki miliardów pożyczonych pieniędzy, by zresetować system gospodarczy.

Rozumowanie Krugmana zawiera tak wiele błędów, że trudno wybrać, jak by tu zacząć. Powiedzmy, tak: Jeśli pompowanie przez rząd pieniędzy może zwiększyć przychody firm, co podwyższa dochód narodowy, który znów pozwala na rozszerzenie prowadzonych przedsięwzięć itd., itp., to dlaczego stosuje się tę technikę jedynie w czasie recesji? Czy nie lepiej byłoby, gdyby rząd zawsze wydawał pieniądze z deficytu, pobudzając tworzenie miejsc pracy i wzrost PKB?

„Cóż”, rzekłby keynesista, „w stanie pełnego zatrudnienia dalsze stymulowanie zagregowanego popytu nie oznaczałyby zwiększenia ilości miejsc pracy. Nowy popyt na towary i usługi sprowadziłby się jedynie do wypchnięcia cen w górę, nie powodując wzrostu realnej produkcji”.

Wreszcie do czegoś dochodzimy! W całym tym gadaniu o wydatkach konsumentów i dochodzie narodowym zapominamy często, że zanim ludzie będą mogli rozpocząć konsumpcję, najpierw coś musi naprawdę zostać wyprodukowane. Nieważne jak wiele zielonych papierków chowasz w portfelu; nie można wyrazić „popytu” na telewizor, jeśli na półce sklepowej nie ma ani jednego egzemplarza. Analogicznie rzecz się ma z wcześniejszym etapem produkcji: nieważne jak wielu potencjalnych nabywców czeka przed sklepem, menedżer MediaMarktu nie może zapełnić magazynów telewizorami, jeśli producent ich uprzednio nie złoży. Oczywiście ten ostatni nie da rady tego zrobić – jakichkolwiek pieniędzy by mu nie obiecywał przedstawiciel hurtowni – jeśli nie znajdzie pracowników i części potrzebnych do wyprodukowania towaru.

Widać już, dlaczego powyższy diagram ruchu okrężnego jest bardzo zwodniczym modelem gospodarki. Kierując się nim moglibyśmy pomyśleć, że produkcja gotowych dóbr konsumpcyjnych może rosnąc lub opadać bez najmniejszej nawet zwłoki, tak jakby pracownicy brali do rąk dary natury i na miejscu klecili produkt finalny.

Gdybyśmy w gospodarce mieli wyłącznie masażystki i żonglerów, diagram ruchu okrężnego miałby jakąś rację bytu. Ktoś, kto by potrzebował masażu, mógłby zaraz posłać do pracy osobę skłonną wykonać tę usługę. Jedyne fizyczne ograniczenie dla „sektora masażu” stanowiłaby liczba pracownic i potrzeby ich organizmów, takie jak choćby sen. Poza pracą rąk, potrzebny byłby jeszcze stół, który wszelako może być używany tysiące razy zanim będzie trzeba go wymienić.

Z większością dóbr i usług we współczesnej gospodarce rzecz się ma zdecydowanie inaczej. W każdym niemal przemyśle pracownicy zdają się na pomoc zwielokratniających ich produktywność narzędzi i sprzętu. Poza tym większość zatrudnionych nie wykorzystuje tych narzędzi pracując nad materiałami w stanie surowym – zwykle obrabiają materiały przetworzone w jakimś stopniu przez inne przedsiębiorstwa.

Popatrzmy na to, co dzieje się każdego dnia na rynkach całego świata. Na powierzchni naszej planety żyją miliardy ludzi. Niektórzy pracują na platformach wiertniczych i zajmują się wydobywaniem ropy naftowej. Inni, w gospodarstwach rolnych, zbierają pszenicę. Kolejni pracownicy pływają na tankowcach i przywożą takie (w jakimś stopniu) surowe materiały jeszcze innym ludziom. Konsumenci znajdują się na samym końcu tego łańcucha, którego drugi koniec może sięgać wielu lat wcześniej. Towary kupowane w sklepie wyprodukowano ze składników, które prawdopodobnie przeszły przez ręce całej rzeszy ludzi zatrudnionych w różnych krajach na całym świecie, zanim wreszcie zebrały się w czyjejś torbie z zakupami.

Gdy już wiemy, jak bardzo skomplikowany jest faktyczny „problem ekonomiczny” – jak wygląda koordynacja tych wszystkich współgrających ze sobą ludzkich działań, aby produkcja przebiegała gładko i przewidywalnie – widzimy absurdalność keynesowskiej stymulacji. To nie jest tak, że w czasie recesji cała produkcja wszystkich sektorów spada w takim samym stopniu. Przeciwnie – niektóre sektory cierpią bardziej niż inne. Dzieje się tak przez wzgląd na to, że część przedsiębiorstw poniosła duże straty i musi zwolnić w części (lub w całości) swoich pracowników i czynniki produkcji, zmieniając ich przeznaczenie na bardziej zyskowne przedsięwzięcia.  Ta restrukturyzacja zajmuje trochę czasu, zwłaszcza, że muszą powstać niektóre kluczowe dobra pośrednie, niezbędne do podjęcia działań w bliższej konsumentowi części „łańcucha” produkcji. (W innym artykule opowiedziałem opisującą ten proces krótką historię hipotetycznej wyspy zamieszkałej przez stu tubylców.)

Keynesiści mają rację twierdząc, że w warunkach „pełnego zatrudnienia” ich propozycje nie spowodują powstania nowych telewizorów czy samochodów dostawczych. Lecz nawet w czasach powszechnego bezrobocia keynesowskie pomysły mają nikłą wartość. Po prostu nie możemy zwiększyć aktywności w całym przemyśle o, przykładowo, 1%, i liczyć na powrót produktywności sprzed recesji. Ogólnie rzecz biorąc jest to po prostu fizycznie niemożliwe. Nieważne jak wiele pieniędzy konsumenci i rząd rzucą na rynek – Audi może wyprodukować 1000 swoich A-siódemek tylko jeśli będzie mógł kupić na rynku 4000 odpowiednich opon. Ich producent z kolei może je wytworzyć jedynie gdy znajdzie odpowiednią ilość dodatkowej gumy. Z kolei jej wytwórca będzie mógł to zrobić o ile… i tak dalej.

Jeśli przyczyną recesji jest sztuczny boom stworzony przez bank centralny (tak jak to było z ostatnim boomem mieszkaniowym), spadki oznaczają okres dostosowań, czy taki, w jakim źle ulokowane zasoby przemieszczają się na bardziej właściwe ścieżki produkcyjne, kompatybilne z preferencjami konsumentów i realiami technicznymi. Próba zapobieżenia tej restrukturyzacji przez rząd podtrzymuje tylko niewydolną alokację rzadkich zasobów. W tysiącach różnych „łańcuchów” produkcyjnych, zatrudniających miliony robotników, pojawiają się wówczas problematyczne wąskie gardła.

Nici z paradoksu oszczędzania

Pod koniec artykułu wypada powiedzieć, co dzieje się w gospodarce rynkowej, jeśli konsumenci postanowią oszczędzić więcej pieniędzy. Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że ludzie nie wybierają ot tak, „wydajemy” albo nie. Ich decyzje dotyczą raczej tego, kiedy wydać pieniądze: teraz, czy w przyszłości. Niech, powiedzmy, pewnego razu tysiąc par mieszkających w wielkim mieście postanowi przestać wychodzić wieczorami do restauracji, żeby zaoszczędzić pieniądze na wyjazd nad morze. Na początku może się wydawać, że zaszkodzili gospodarce. Wszak miejscowe restauracje będą miały obniżone przychody, zaczną kupować mniej od swoich dostawców i zwolnią niektórych pracowników. Dwie ostatnie grupy nie będą mogły wydać utraconych pieniędzy gdzie indziej, przez co rozleją straty na inne obszary gospodarki.

Lecz gdy przedsiębiorcy działający w turystyce zaczną przewidywać możliwość wzrostu zainteresowania ich usługami, staną się przeciwwagą dla wspomnianych tendencji, zatrudniając więcej pracowników i kupując materiały, które przydadzą się im podczas nawały turystów. Nowe oszczędności (przedtem wydawane w restauracjach) zmniejszą stopę procentową, być może pozwalając firmom turystycznym zaciągnąć kredyt na dodatkowe domki nadmorskie. W ten sposób postanowienie uzbierania oszczędności nie obniży ogólnego dochodu czy zatrudnienia, bo uczestnicy rynku dostosują się do nowej struktury wydatków. Taki rozwój wypadków niewiele odbiega od scenariusza, w którym ludzie zaczynają nagle dbać o swoje zdrowie i zamiast wydawać pieniądze na fast-foody przeznaczają je na owoce i warzywa.

To prawda, że wydatki konsumentów spadły ostatnio z powodu paniki na rynku, a nie przez jakąś zmianę w fundamencie pożądanego momentu konsumpcji. Nie zmienia to jednak faktu, że aktorzy rynkowi wstrzymują się przed konsumpcją dlatego, żeby móc „wydać pieniądze” później. Różnica między przykładem wycieczki nad morze a tą sytuacją polega na tym, że dziś uczestnicy rynku nie są pewni na co i kiedy zechcą wydać te dodatkowe oszczędności.

To nie oznacza jednak, że rząd powinien się wtrącić w ich sprawy, uniemożliwiając im niezależne rozwiązanie problemu. Ich niepewność nie jest jakimś kaprysem – ci ludzie naprawdę nie wiedzą co się stanie za miesiąc. Nie ma niczego dziwnego w tym, że nie chcą przejadać pieniędzy kupując iPody i modne ubranka, zamiast tego umożliwiając prowizoryczną akumulację zasobów dotąd przeznaczanych na te zbytkowne produkty.

Jak na ironię, nawet same w sobie wywody Krugmana nie mają sensu. Gdybyśmy nawet pominęli kwestię realnej, fizycznej restrukturyzacji, niezbędnej do uzdrowienia gospodarki po okresie niemożliwego do utrzymania boomu mieszkaniowego, rząd nadal nie powinien podejmować jakichkolwiek działań. Przecież gdyby ten kryzys naprawdę wynikał z paniki prowadzącej do irracjonalnego gromadzenia oszczędności, działania rządu wzmogłyby jeszcze niepewność przyszłości. Czy ktokolwiek ma dziś pojęcie, jaki plan dotyczący korporacji finansowych i rynku nieruchomości Paulson z Bernankem ogłoszą następnym razem? Skoro chcą uspokoić nastroje na rynku twierdząc, że wszystko jest w porządku, to po co sięgają do reliktów polityki New Dealu?

Warto wskazać jedną jeszcze sprzeczność. U podstawy paradoksu oszczędzania i pułapki płynności tkwi przekonanie, że przedsiębiorstwa nie będą rozszerzały zakresu swoich aktywności w warunkach braku popytu na swoje produkty. Skoro jednak Krugman i inni zwolennicy stymulacji rynku wiedzą, że przerwa w wydatkach jest tymczasowa, to dlaczego przedsiębiorcy pracujący na rynku nie mogą tego uwzględnić? Ale jeśli nie jest to tymczasowe – choćby wtedy, gdy budowlańcy obserwują niższą sprzedaż, co nie bierze się po prostu z irracjonalnego przetrzymywania pieniędzy – wtedy rządowe próby „wypełnienia braków” tylko powiększają zamęt.

Jeśli natomiast przedsiębiorcy mają utrzymać produkcję swoich towarów, to muszą one pojawiać się na końcu procesu wytwórczego wtedy, gdy konsumenci będą skłonni je kupić. A tylko rynkowe ceny i kalkulacja zysków i strat umożliwią producentom stawianie poprawnych prognoz inwestycyjnych. Gdy rząd zaczyna kupować, powiedzmy, nieprzydatne mu kopiarki biurowe, może to wytworzyć wyłącznie efemeryczne miejsca pracy w paru firmach, których właściciele wiedzą dobrze, że ten nowy popyt może załamać się, przykładowo, przy kolejnej zmianie władzy. Takie próby mogą więc jedynie wprowadzić przedsiębiorców w błąd co do ich zdolności usatysfakcjonowania przyszłego popytu.

Podsumowanie

Broniąc „paradoksu oszczędzania” Paul Krugman potrafi jedynie wyjaśnić, dlaczego nie jest ekonomistą – a przynajmniej dobrym ekonomistą. Jego rady pochodzą w prostej linii od niekompatybilnego z koncepcją czasowej i kapitałowej struktury produkcji modelu Keynesa. Źródła recesji tkwią w rozstrojeniu tej nadzwyczaj skomplikowanej struktury, dlatego potrzeba okresu obniżonej produkcji poświęconemu na naprawienie i skoordynowanie procesów produkcyjnych. Koniecznie trzeba dostrzec, że konsumenci oszczędzając postępują podczas recesji prawidłowo. Nie byłoby nigdy kryzysów, gdyby dla ich zażegnania wystarczyło po prostu wydawać więcej pieniędzy.


[1] Warto zauważyć, że pieniądze z nadpłaconych podatków tylko w części przypadków oznaczały dodatkową dotację ze strony amerykańskiego budżetu. W rzeczywistości wypłaty te wiązały się jedynie ze zmianą standardowej daty zwrotów na wcześniejszą (o około 5 miesięcy) i tylko przy naliczeniu zbyt dużego zwrotu oznaczać to będzie wydatek budżetowy. Pod koniec roku podatkowego zwrot podatku będzie odpowiednio mniejszy, dlatego można powiedzieć, że jest to kolejne przełożenie problemu na później, wiążące się z odpowiednim pogorszeniem się sytuacji podatników w przyszłości – przyp. J.L.

[2] Cóż – dobrze, przyłapaliście mnie! Całą tę anegdotę zmyśliłem – ale na lunchu z Billem byłem i jestem przekonany, że New York Timesa kupił. Wiem też, że nie cierpi Krugmana.



źródło za zgodą: http://mises.pl/

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie