Przy okazji zmiany składu Rady Polityki Pieniężnej dużo się mówiło o problemie „walki z inflacją” i „walki z bezrobociem”. Niestety tego typu postawienie problemu już od samego początku zakłada błędne podejście.
Popatrzmy na samo słowo „walka”, które sugeruje, że rząd i instytucje z nim powiązane rozpoczynają szeroko zakrojoną akcję. Akcję, celem której jest zwalczenie „plag” bezrobocia i inflacji. W takim ujęciu inflacja i bezrobocie widziane są jako zjawiska zewnętrzne w odniesieniu do działania rządu i nie mające z nim związku. Wprost przeciwnie. Wydaje się, że inflacja i bezrobocie to jakieś kataklizmy, przybywające niczym powódź, czy też trzęsienie ziemi, z którymi władza musi sobie poradzić. Zatem za stwierdzeniem, iż należy „walczyć” z inflacją i bezrobociem, już niejako kryje się obciążanie wolnego rynku winą za te zjawiska.
Gospodarka sama swoimi mechanizmami ma generować spadającą siłę nabywczą pieniądza i nadmiar siły roboczej na rynku. Dlatego z pomocą ma ruszyć bank centralny i rząd w postaci prowadzenia polityki fiskalnej i pieniężnej. Inflacja i bezrobocie to naturalne kataklizmy rynku, a władza (zapewne zbudowana na bazie „umowy społecznej”) jest ratownikiem, dzięki któremu nie dojdzie do ostatecznego załamania systemu, a „kapitalizm zostanie uratowany” (używając znanego sloganu keynesistów).
Tymczasem sytuacja wygląda zupełnie inaczej i właściwe zdefiniowanie terminów powinno ją wyjaśnić.
Inflacja jest zjawiskiem, które polega na zwiększaniu podaży pieniądza. W wyniku wzrostu podaży pieniądza, przy niezmienionym popycie na pieniądz, dochodzi do spadku jego siły nabywczej, ponieważ od tej pory jest na rynku więcej jednostek monetarnych, zdolnych do zakupywania dóbr i usług (każda taka jednostka zostaje „rozcieńczona”). Stąd inflacja jest z definicji zawsze i wszędzie zjawiskiem monetarnym, powodowanym zmianami w ilości zasobu pieniądza (rzadki przypadek wzrostu cen, nie powodowany zmianami pieniężnymi, to zmniejszenie popytu na pieniądz czyli albo nagła chęć ludzi do wydawania szybko pieniędzy, albo zmniejszenia podaży produkcji spowodowane na przykład zniszczeniami po wojnie).
Postawmy teraz pytanie. Skoro zwiększona podaż pieniądza jest powodem inflacji (czy precyzyjniej: to jest inflacja), to co jest odpowiedzialne za to zjawisko? Odpowiedź jest bardzo prosta – rosnąca podaż pieniądza. Świetnie, a co jest siłą decydującą o przyroście podaży pieniądza? Odpowiedź równie jasna i szybka do uchwycenia: bank centralny, który w Polsce ma postać Narodowego Banku Polskiego. Zatem instytucją powodującą inflację jest państwowy producent pieniądza i nikt inny, ponieważ to właśnie on odpowiada za zwiększanie podaży pieniądza (wraz z prywatno-publicznym kartelem, którym steruje).
W wielu dokumentach, książkach, pracach twierdzi się, że bank centralny to instytucja odpowiedzialna za „walkę z inflacją”. Tymczasem, jak widzieliśmy wyżej, właśnie ta instytucja powoduje inflację. Inflacja nie jest kosmiczną siłą, z którą musi walczyć państwo. Inflacja nie jest również „wypychana przez koszty”, jak sugeruje John Kenneth Galbraith, ani nie jest powodowana przez podatki, jak mawia George Gilder. Nie zależy od technologii, od struktury i wielkości przedsiębiorstw, ani od industrializacji. Inflacja jest procesem zwiększania podaży pieniądza, obojętnie w jakich warunkach gospodarczych, prowadząca do jego mniejszej siły nabywczej niż by była bez takiego procesu (jak widzimy jest to prawo prawdziwe a’priori, nie wymagające empirycznej, friedmanowskiej „weryfikacji”).
Stąd prosty wniosek: aparat władzy nie może „walczyć z inflacją”. Z inflacją się nie walczy, tylko inflację przestaje się powodować. Zwyczajnie w celu likwidacji tego problemu należy odebrać państwu możliwość produkowania pieniądza. Wtedy podaż pieniądza jest zależna w całości od warunków rynkowych, a nie od sił politycznych, które realizują swoje własne potrzeby, nie potrzeby konsumentów.
Sytuacja z bezrobociem zasadniczo nie różni się od powyższego przypadku. Sugeruje się, że bezrobocie jest problemem, który nagle się pojawia niczym albo siła z kosmosu, albo nieodłączna część systemu rynkowego, generująca ciągłe tragedie (w socjalistycznych obrazach raz kapitalizm generuje nadzatrudnienie poprzez dawanie rąk do pracy wszystkim, a raz ciągłe bezrobocie; innym razem oskarża się go o istnienie wolnej konkurencji, a innym razem za jej brak i tak dalej idąc tymi sprzecznościami). Rzekomo rząd znowu przychodzi z ratunkiem i „walczy” z bezrobociem. Któż z nas nie pamięta energicznego zrywu premiera Buzka, kiedy nagle ogłosił rozpoczęcie ofensywy przeciwko bezrobociu (jakby to była powódź powodowana przez niezależne od nas siły przyrody)?
Tymczasem na wolnym rynku nie ma bezrobocia innego niż dobrowolne. Każde bezrobocie jest z definicji dobrowolne. Na wolnym rynku wszyscy ludzie mogą wchodzić w dobierane przez siebie transakcje i na nich korzystać. Zatem cały system opiera się na dobrowolności. Wobec tego, jeśli ktoś pozostaje bezrobotny, to tylko i wyłącznie z własnej woli decyduje się nie zatrudnić siebie, być może z powodu zbyt niskiej pensji. Oznacza to, że większą korzyść ma z niezatrudnienia niż z zatrudnienia po obowiązujących stawkach (keynesiści nazywają nieraz ten dobrowolny stan „niewykorzystanymi mocami wytwórczymi” i proponują siłowe reakcje na tę sytuację, nie rozumiejąc, że takie dobrowolne niezatrudnienie jest dla gospodarki korzystne, ponieważ alokuje ziemie, prace lub kapitał w „czekanie” na lepszą niż obecnie sytuację).
Jeśli ktoś chce znaleźć zatrudnienie na wolnym rynku, to nie ma z tym problemu, ponieważ wszystko opiera się na dobrowolności i akceptacji oferowanej stawki pieniężnej. Niestety jednak nie żyjemy w systemie wolnego kapitalizmu, tylko kapitalizmu państwowego, kiedy to siłowe regulowanie rynku uniemożliwia ludziom zawieranie dobrowolnych umów. Podstawowy problem to masa ograniczeń rynku w postaci opłat, zezwoleń i konieczności zgłaszania wszystkiego do urzędów. Nie można po prostu otworzyć sobie targowiska, czy małego biznesu; konieczna jest „opłata targowa” (czyli arbitralnie przyznane sobie przez władzę uprawnienie do zawłaszczania bogactwa obywateli, do którego stworzenia ani trochę się nie przyłożyła), rejestracja w urzędzie, płacenie podatków itd.
Inne poważne ograniczenia to szerzące się samorządy, które, jak same podkreślają, mają wspaniałą „tradycję”, tylko że nie jest to tradycja zawodowa, tylko niestety tradycja ciągłego walczenia o przywileje i ograniczanie rynku. Szczególnie niebezpieczny jest ten proceder w przypadku prawników, żyjących z naszego chorego systemu prawnego.
Nie należy oczywiście zapominać o budżecie państwa, który poprzez ściąganie środków prywatnych w postaci podatków, niszczenie systemu kredytowego przez obligacje oraz deprecjację pieniądza ciągłą inflacją, utrudnia akumulowanie kapitału i zwiększanie inwestycji, przyczyniające się do wzrostu produkcji, podziału pracy i zatrudnienia. Wszystkie te interwencjonistyczne czynniki mają skutki z postaci przymusowego bezrobocia, powodowanego przez działalność instytucji państwa.
Władze państwa oczywiście będą odwracać uwagę i twierdzić, iż pojawia się bezrobocie i z bezrobociem trzeba „zwalczyć”. Ale sytuacja jest taka sama jak z inflacją. Z bezrobociem nie należy walczyć, tylko po prostu trzeba je przestać powodować czyli odejść od etatystycznego systemu, który hamuje wymianę i uniemożliwia rozwój gospodarczy (albo sprowadza do śladowych ilości).
Ktoś może zadać pytanie, dlaczego w takim razie banki centralne i ich przedstawiciele twierdzą, iż walczą z inflacją, a rząd, że walczy z bezrobociem? Odpowiedź jest również prosta – aby odwrócić uwagę od sedna problemu. Gdyby bowiem okazało się, co jest rzeczywistym źródłem inflacji i bezrobocia, to etatystyczne stanowiska straciłyby rację bytu i powinny zostać natychmiast upłynnione. Takie orwellowskie postępowanie w przypadku polityki gospodarczej nie jest przecież niczym nowym. Rządowe destabilizowanie gospodarki nazywa się „stabilizacją”. Monopolizowanie rynku nazywa się „postępowaniem antymonopolowym”. Skazywanie najbiedniejszych i najmniej wykwalifikowanych pracowników na bezrobocie (płacą minimalną) nazywa się ich ochroną. Protekcjonistyczne niszczenie ogólnego dobrobytu społeczeństwa na rzecz partykularnej grupy jest nazywane światłą polityką na rzecz dobra narodu.
Przykładów można mnożyć i nie są zbyt trudne do zauważenia. Dzieje się tak dlatego, że wszystkie te instytucje bronią się przed zidentyfikowaniem źródła problemu. Gdyby bowiem do tego doszło, ludzie zorientowaliby się, iż należy je jak najszybciej rozwiązać. Osoby związane z tymi urzędami nie chcą do tego dopuścić, więc nazywają siebie lekarzami, podczas gdy tak naprawdę produkują gospodarcze choroby.
Każdy porządek prawny opiera się w ostateczności na społecznej akceptacji. Nie sposób sobie wyobrazić żadnego systemu bez minimalnego poparcia społecznego (w sensie biernym). Dlatego niezbędnym warunkiem utrzymania niewydolnego i błędnego stanu jest ciągłe szukanie poparcia wśród ludności. Do tego konieczna jest nacjonalizacja edukacji, sterowanie rynkiem medialnym, ustalanie programów nauczania, karmienie etatyzmem intelektualistów itd.
Przez to pojawia się trudne wyzwanie, aby wytłumaczyć ludziom, jaka jest właściwa natura procesów gospodarczych. Chociaż zadanie jest niezwykle trudne, nie można się poddawać.
Mateusz Machaj
źródło za zgodą: http://mises.pl