Nie spodziewałem się, że ta seria będzie się cieszyć tak dużą popularnością. Szczerze pisząc, to chciałem po prostu dać upust swojej frustracji wywołanej zachowaniem moich szacownych sąsiadów, ale teraz chyba zrobi się z tego regularna pisanina. No cóż, sami chcieliście, nie odpowiadam za długotrwałe szkody i uszczerbki w psychice spowodowane czytaniem Internetowego Trolla.
Dobre jest przynajmniej to, że nie muszę się specjalnie silić na szukanie tematów. Moi sąsiedzi są na tyle uprzejmi, że sami obficie mnie nimi obdarzają. Tym razem spodziewam się jednak ostatecznego uznania mnie za chamidło, osobnika aspołecznego, osiedlowego Gargamela czy Grincha (tego, co chciał ukraść święta). Tematem felietonu będą bowiem dzieci – najświętsza świętość sąsiedzkiej braci.
A było tak…
Historia wydarzyła się latem tego roku. Piękna pogoda, ciepło, aż chce się wyjść i posiedzieć na tarasie. Myślę: kurczę, może jednak polubię życie w domu? Coś mi jednak od początku nie pasowało. Sąsiad akurat nie kosił trawy, nikt też nie urządzał ogrodowej dyskoteki. Jest zbyt idealnie, pomyślałem. I wykrakałem.
Zanim zdążyłem napić się kawy, do moich delikatnych uszu dotarły diabelskie dźwięki, z których opisem z pewnością lepiej poradziłby sobie Alighieri, dlatego nie będą wchodzić na jego poletko i silić się na kwiecisty potok słów. To było zwykłe wydzieranie się.
Jako miły, uczynny i wrażliwy społecznie sąsiad (he, he) oczywiście poszedłem sprawdzić, skąd pochodzą te niepokojące dźwięki. Zgadliście: z sąsiedniego ogrodu.
Jeden z moich sąsiadów zbudował dzieciom w ogrodzie niewielki plac zabaw. Nic nadzwyczajnego, natomiast już sposób zabawy dzieci przekracza granice nawet liberalnie pojmowanych zasad współżycia sąsiedzkiego. Dzieci nie są po prostu głośne. One się wydzierają, zupełnie tak, jakby był to element czy wręcz kanwa całej zabawy.
OK, może i przeszedłbym nad tym do porządku dziennego, w końcu dzieci muszą mieć zapewniony ruch, odrobinę swobody i w sumie lepiej, że spędzają czas na świeżym powietrzu a nie przed komputerem czy telewizorem. Problem w tym, że ich wolność zbyt mocno ingeruje w mój komfort. Szaleńcze zabawy z wydawaniem dźwięków rodem z piekła, dżungli czy horroru klasy C, trwają często kilka godzin, praktycznie uniemożliwiając mi odpoczynek na WŁASNYM tarasie. Mało tego: ojciec dzieci regularnie organizuje w ogrodzie imprezy dla swoich pociech i ich kolegów, co oczywiście potęguje wątpliwe doznania akustyczne.
Jestem Internetowym Trollem, ale nie dziwakiem – żeby była jasność. Świetnie rozumiem, że dzieci są tylko dziećmi, że mają prawo się bawić i super, że robią to w ogrodzie. Kompletnie jednak nie rozumiem mody na budowanie dzieciom prywatnych placów zabaw.
Na naszym osiedlu i w jego bezpośredniej okolicy jest kilka fajnych placów – trzeba tylko do nich dojść. I tu jest chyba pies pogrzebany. Rodzice fundują dzieciom place w ogródkach, aby mieć wygodną wymówkę dla swojego lenistwa. To alibi, aby nie spędzać czasu z pociechami. Można je „wygonić” do ogrodu i mieć problem z głowy, w tym czasie oglądając telewizję czy przeglądając durne social media.
W porządku, nic mi do tego, jak kto wychowuje swoje dzieci. Jednak nie trzeba mieć chyba dyplomu z pedagogiki, aby wiedzieć, że dziecko potrzebuje w życiu wyznaczania granic, również zabawy. To normalne, że oczekuję od rodziców, aby interweniowali, gdy ich dzieci dosłownie terroryzują sąsiadów ciągłymi wrzaskami. Sam, będąc ojcem, spaliłbym się ze wstydu i szybko wytłumaczył dzieciom, że albo zmniejszają decybele, albo wracają do domu. Proste, prawda? Jak widać: nie dla każdego.
Mój dyskomfort to błahostka, nawet nie pyłek w powietrzu wypełnionym ludzkimi dramatami. Znam jednak osoby, dla których niewinne zabawy dzieci w ogrodzie stanowią rzeczywisty problem. Moja znajoma, mieszkająca na innym osiedlu domków, powiedziała mi, że latem w weekendy w zasadzie nie otwiera okien, ponieważ dziecięce wrzaski wybudzają lub utrudniają zaśnięcie jej obłożnie choremu mężowi. Ona nikomu się nie poskarży, bo nie potrzebuje konfliktów z sąsiadami.
Ja szczęśliwie mogę sobie pozwolić na to, aby nie być tak spolegliwym i do znudzenia zwracam sąsiadowi uwagę na zachowanie jego dzieci. Nawet jeśli nie odniesie to żadnego skutku, to w swej złośliwej naturze bardzo liczę na to, że przynajmniej zepsuję mu humor i sam zacznę działać mu na nerwy. Zasada talionu: Oko za oko, ząb za ząb.
Autor: Grzegorz Wiśniewski, red. naczelny Mindly.pl, CEO Soluma Group, CEO Soluma Interactive.