Sąsiedzi nie zawodzą i najwyraźniej zawsze mogę na nich liczyć (tak, to miało zabrzmieć złośliwie). Sumiennie zapewniają mi wciąż nowe „atrakcje”, które później stają się gotowymi pomysłami na komentarze prosto z osiedla domków jednorodzinnych. Tym razem klasyka sąsiedzkich stosunków, czyli koszenie trawy. Głośne, absurdalnie częste, odbywające się o różnych porach, w tym bardzo wczesnych, mające znamiona jakiegoś dziwacznego i kompletnie dla mnie niezrozumiałego rytuału.
Problem może wydawać się błahy, natomiast kto tego nie doświadczył, ten raczej nie zrozumie, jak uciążliwe jest mieszkanie we własnym domu w sezonie wiosenno-letnim. Zwłaszcza, gdy za sąsiadów ma się trawnikowych purystów. Zapraszam na krótki komentarz.
Wydawało mi się, że po załatwieniu sprawy z sąsiadem-melomanem, będę mógł wreszcie napawać się dźwiękami lasu, popijając kawkę na tarasie i odpoczywając po trudach wciąż trwających prac remontowych (kupiłem dom z rynku wtórnego, w dość średnim stanie technicznym).
No to sobie posłuchałem śpiewu ptaków… Nie wziąłem pod uwagę, że moi sąsiedzi, skądinąd w większości sympatyczni, będą tak zapalczywie walczyć o utrzymanie swoich trawników w perfekcyjnym stanie. Owszem, słyszałem o trendzie „zielonych dywanów”, ale jednak nie sądziłem, że jest to zjawisko tak powszechne.
Każdy sobotni poranek od maja do września zaczyna się tak samo: od pobudki spowodowanej warkotem kosiarek. Naprawdę nie wiem, po co komu potężna kosiarka spalinowa z silnikiem, który mógłby napędzić co najmniej skuter, do koszenia jakichś 100 m2 murawy, ale OK, nie moje pieniądze.
Mój jest natomiast ewidentny dyskomfort, jaki powoduje ten rytuał koszenia. Odnoszę wrażenie, że w sobotę, a często też w niedzielę rano, moi sąsiedzi wpadają w stan zbiorowej manii i jak na zawołanie odpalają te swoje maszyny, byle tylko nie dopuścić do nadmiernego wzrostu trawy. 15 centymetrów – na tyle szacuję długość przeciętnego trawnika po maksymalnie dwóch tygodniach bez koszenia – wydaje się być jakąś krytyczną wartością, której absolutnie nie wolno przekroczyć, bo… no właśnie, co?
Jasne, rozumiem względy estetyczne. Osobiście podobają mi się nieco dzikie, zapuszczone ogrody, które wyglądają po prostu naturalnie, a zamiast trawy najchętniej widziałbym wszędzie łąki kwietne. Moja opinia może być jednak odosobniona i jak najbardziej to akceptuję. Problem w tym, że poczucie piękna ogółu moich sąsiadów, bezpośrednio godzi w mój komfort, a pośrednio w stan psychiczny.
Niewyspanie (pracuję do późna, często do 2-3 w nocy), narastająca frustracja, długotrwałe i ciągłe narażenie na hałas powodowany warkotem kosiarek i innych sprzętów ogrodowych – to wszystko negatywnie wpływa na tzw. dobrostan, a pisząc wprost i bez eufemizmów: drażni mnie, wkurza i budzi we mnie postawy, o jakie przed przeprowadzką do domu sam bym się nie posądzał.
Żeby jeszcze wszyscy sąsiedzi umówili się na koszenie mniej więcej w tym samym czasie, ale nie! Jeden kończy, następny zaczyna. Często ten chocholi taniec z kosiarkami trwa przez cały weekend, a mam w okolicy i takich ananasów, którzy koszą swoje trawniki dwa razy w tygodniu, w środę i sobotnie popołudnie. No tak, żeby nie wyrosły chwasty, to wszystko wyjaśnia.
Tutaj mała podpowiedź dla osób, które koniecznie muszą mieć dywan przed domem, a jednocześnie nie chcą uprzykrzać życia innym: warto zainwestować w robota koszącego. Te urządzenia nie są już tak drogie jak jeszcze kilka lat temu. Robot kosi codziennie, niemal bezgłośnie, oszczędza mnóstwo czasu i nerwów sąsiadom, którzy nie mają aż takiego fioła na punkcie perfekcyjnej długości murawy.
Nie uważam się za ekologa, daleko mi do radykalnych postaw w tym zakresie, natomiast w dyskusjach na kontrowersyjne tematy (a przecież podważanie sensu częstego koszenia jest w Polsce niemalże zamachem na świętość) lubię podpierać się rzetelną wiedzą. A fakty są takie, że utrzymywanie nieco dłuższego trawnika jest korzystniejsze dla środowiska.
Po pierwsze: ograniczamy zużycie energii i paliwa do zasilania kosiarki (w przypadku spalinówek oznacza to też mniejszą emisję spalin).
Po drugie: zwiększamy odporność trawy na suszę, dzięki czemu nie trzeba jej tak często i intensywnie podlewać (a wiem, jakie koszty ponoszą z tego tytułu niektórzy sąsiedzi, są absurdalnie wysokie).
Po trzecie: zwiększenie bioróżnorodności w ogrodzie. Kosząc trawę nieświadomie niszczymy inną roślinność, która jest źródłem pożywienia dla pożytecznych owadów czy ptaków. Wypraszamy też ze swojego ogrodu zwierzęta (np. jeże), które są naturalnymi wrogami szkodników.
Po czwarte: przeciwdziałanie skutkom suszy. Wszyscy wiemy, jak uciążliwe są ostatnie lata, z bardzo wysokimi temperaturami i niedoborem opadów deszczu. Każdy może dołożyć cegiełkę do poprawy retencji wody, wystarczy tylko rzadziej kosić trawę. Dłuższa murawa lepiej zatrzymuje wilgoć w glebie i ogranicza parowanie wody, co przyczynia się również do zmniejszenia negatywnego zjawiska erozji gleby.
Jeśli więc komfort sąsiada, drodzy sąsiedzi, macie w głębokim poważaniu, to może przemówią do Was powyższe argumenty? Spróbujcie raz nie skosić trawy. Gwarantuję, że to nie boli, a zaoszczędzony w ten sposób czas wykorzystajcie na coś przyjemniejszego, np. na spacer. Trzymam kciuki!
Autor: Grzegorz Wiśniewski, CEO Soluma Group, red. naczelny Mindly.pl