
Znajomi w telefonie, „znajomi” w aplikacjach, „znajomi” na uczelnianych korytarzach i firmowych open space’ach. A jednak coraz częściej zamykamy drzwi i milczymy. Samotność nie zawsze jest brakiem ludzi. To często brak małych powtórzeń: rytuałów, które wplatają nas w sieć. „Dzień dobry” z sąsiadem na klatce, wtorkowa kawa po bieganiu, urodzinowy tort w biurze, nawet wspólne narzekanie na pogodę. Kiedy te powtórzenia pękają, pęka coś w nas.
Można kochać ciszę i mieć pełne serce ludzi. I można być w centrum uwagi, a i tak nie mieć do kogo wysłać SMS-a o trzeciej w nocy. Samotność to brak pewności, że jesteśmy w czyjejś mapie. Że ktoś zauważy, gdy nie ma nas w piątek. Że ktoś zapyta, gdy milczymy tydzień. To nie jest problem „wrażliwych”; to problem nowoczesnych rytmów: podatność na przesuwanie spotkań, „nadgodziny z obowiązku serca”, mieszkania wynajmowane na rok, znajomości „na sezon projektowy”.
Ławka to metafora. Miejsce, gdzie można być „pomiędzy” — nie w domu, nie w pracy. Dziś ciągle gdzieś pędzimy, a jeśli siadamy, to w kawiarniach, w których trzeba zamówić. Brakuje przestrzeni „niczyjej, czyli wspólnej”. Znikają domy kultury, a te, które zostają, walczą o budżety. Wspólnoty osiedlowe wycinają ławeczki, bo „młodzież hałasuje”. Tymczasem bez punktów zaczepienia wspólnota rdzewieje.
Nie zbudujemy przyjaźni z dekretu. Ale możemy zbudować nawyk bycia obok. Kilka przykładów: „otwarte środy” w osiedlowej świetlicy (gra w planszówki, wymiana książek, wspólne zdjęcia psów), „ławkowe południe” — dwadzieścia minut rozmowy o niczym na osiedlu, dyżury w bibliotece rzeczy, wspólny spacer po pracy, kółko naprawcze „zrób to sam” raz w miesiącu. Sztuczki? Oznaczamy stałą godzinę, stałe miejsce, stały hasztag na grupie. Nawet gdy przychodzą cztery osoby, to już jest paczka, która następnego tygodnia przyprowadza piątą.
Hybryda, która miała dać wolność, bywa samotnością na abonament. Nie chodzi o powrót do open space’ów. Chodzi o „dni grawitacyjne” — wspólne wtorki czy czwartki, kiedy naprawdę się widzimy. Chodzi o spotkania, które są po coś, nie „bo muszą być”. Chodzi o mentorów i uczniów, o zadania „we dwoje”. I o to, by rozmowa przy kawie nie była podejrzana. Jeśli jedyne, co nas łączy, to harmonogram w aplikacji, to niewiele nas łączy.
Telefon nie musi być listą zadań. Może być krótką pętlą troski: „co u Ciebie?”, „masz coś dobrego do jedzenia?”, „wyjdziesz dziś na powietrze?”. Dzwoniąc, nie „przeszkadzamy” — wchodzimy w świat drugiej osoby. Po tygodniu takich drobiazgów zaczyna się coś zmieniać: jest ktoś, kto czeka. Jest paragraf w planie dnia, który nie jest pracą ani obowiązkiem.
W klubie biegowym, w chórze, w grupie „naprawmy to” w naszej dzielnicy, w wolontariacie bibliotecznym, w harcerstwie rodziców, w lokalnej redakcji, w klubie książki — byle był rytm i współodpowiedzialność. Internet bywa tu dobrym początkiem, ale nie może być ostatecznym adresem. „W realu” dotykamy ciężaru krzeseł, śmiejemy się w tym samym czasie i wdychamy tę samą kawę. To czyni różnicę.
Samotność słabnie, gdy staje się sprawą wspólną. Ktoś musi zacząć. Nie od wielkiego festynu, tylko od małego „co środę o 19:00”. Kiedy pojawi się trzeci tydzień z rzędu, rodzi się zwyczaj. A zwyczaje to przeciwieństwo samotności: są miękką siatką bezpieczeństwa, która łapie nas, gdy spadamy.