Samotność po polsku. Jak to możliwe, że w tłumie jesteśmy coraz bardziej sami

Redakcja
24.08.2025

Znajomi w telefonie, „znajomi” w aplikacjach, „znajomi” na uczelnianych korytarzach i firmowych open space’ach. A jednak coraz częściej zamykamy drzwi i milczymy. Samotność nie zawsze jest brakiem ludzi. To często brak małych powtórzeń: rytuałów, które wplatają nas w sieć. „Dzień dobry” z sąsiadem na klatce, wtorkowa kawa po bieganiu, urodzinowy tort w biurze, nawet wspólne narzekanie na pogodę. Kiedy te powtórzenia pękają, pęka coś w nas.

Nie mylmy samotności z prywatnością

Można kochać ciszę i mieć pełne serce ludzi. I można być w centrum uwagi, a i tak nie mieć do kogo wysłać SMS-a o trzeciej w nocy. Samotność to brak pewności, że jesteśmy w czyjejś mapie. Że ktoś zauważy, gdy nie ma nas w piątek. Że ktoś zapyta, gdy milczymy tydzień. To nie jest problem „wrażliwych”; to problem nowoczesnych rytmów: podatność na przesuwanie spotkań, „nadgodziny z obowiązku serca”, mieszkania wynajmowane na rok, znajomości „na sezon projektowy”.

Miasta bez ławek, bloki bez ławek, życie bez ławek

Ławka to metafora. Miejsce, gdzie można być „pomiędzy” — nie w domu, nie w pracy. Dziś ciągle gdzieś pędzimy, a jeśli siadamy, to w kawiarniach, w których trzeba zamówić. Brakuje przestrzeni „niczyjej, czyli wspólnej”. Znikają domy kultury, a te, które zostają, walczą o budżety. Wspólnoty osiedlowe wycinają ławeczki, bo „młodzież hałasuje”. Tymczasem bez punktów zaczepienia wspólnota rdzewieje.

Mikro-rytuały, które sklejają

Nie zbudujemy przyjaźni z dekretu. Ale możemy zbudować nawyk bycia obok. Kilka przykładów: „otwarte środy” w osiedlowej świetlicy (gra w planszówki, wymiana książek, wspólne zdjęcia psów), „ławkowe południe” — dwadzieścia minut rozmowy o niczym na osiedlu, dyżury w bibliotece rzeczy, wspólny spacer po pracy, kółko naprawcze „zrób to sam” raz w miesiącu. Sztuczki? Oznaczamy stałą godzinę, stałe miejsce, stały hasztag na grupie. Nawet gdy przychodzą cztery osoby, to już jest paczka, która następnego tygodnia przyprowadza piątą.

Praca też może leczyć samotność — albo ją pogłębiać

Hybryda, która miała dać wolność, bywa samotnością na abonament. Nie chodzi o powrót do open space’ów. Chodzi o „dni grawitacyjne” — wspólne wtorki czy czwartki, kiedy naprawdę się widzimy. Chodzi o spotkania, które są po coś, nie „bo muszą być”. Chodzi o mentorów i uczniów, o zadania „we dwoje”. I o to, by rozmowa przy kawie nie była podejrzana. Jeśli jedyne, co nas łączy, to harmonogram w aplikacji, to niewiele nas łączy.

„Halo, tu człowiek”. Telefony krótsze niż powiadomienie

Telefon nie musi być listą zadań. Może być krótką pętlą troski: „co u Ciebie?”, „masz coś dobrego do jedzenia?”, „wyjdziesz dziś na powietrze?”. Dzwoniąc, nie „przeszkadzamy” — wchodzimy w świat drugiej osoby. Po tygodniu takich drobiazgów zaczyna się coś zmieniać: jest ktoś, kto czeka. Jest paragraf w planie dnia, który nie jest pracą ani obowiązkiem.

Gdzie szukać „wspólnoty z wyboru”

W klubie biegowym, w chórze, w grupie „naprawmy to” w naszej dzielnicy, w wolontariacie bibliotecznym, w harcerstwie rodziców, w lokalnej redakcji, w klubie książki — byle był rytm i współodpowiedzialność. Internet bywa tu dobrym początkiem, ale nie może być ostatecznym adresem. „W realu” dotykamy ciężaru krzeseł, śmiejemy się w tym samym czasie i wdychamy tę samą kawę. To czyni różnicę.

Puenta: nie czekaj, aż ktoś zaprosi

Samotność słabnie, gdy staje się sprawą wspólną. Ktoś musi zacząć. Nie od wielkiego festynu, tylko od małego „co środę o 19:00”. Kiedy pojawi się trzeci tydzień z rzędu, rodzi się zwyczaj. A zwyczaje to przeciwieństwo samotności: są miękką siatką bezpieczeństwa, która łapie nas, gdy spadamy.

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie