Battlestar Galactica - Opiekacze jak ludzie

Maciej Piwowski
07.09.2015

Cyloni są dziełem ludzi. Zbuntowali się. Ewoluowali. Teraz wyglądają i czują jak ludzie. Niektórym wydaje się, że są ludźmi. Występują w wielu kopiach. I mają plan.

Tymi słowami rozpoczynają się kolejne odcinki serialu Battlestar Galactica, reinkarnacji serii telewizyjnej z sezonu 1978-79. W roku 1978 powstał też pełnometrażowy film pod tym samym tytułem, który miałem okazję obejrzeć (bez większych jednak emocji). Zupełnie inaczej nowa wersja – całkiem słusznie została uznana za jeden z najlepszych seriali SF w historii. Jego siłą są przede wszystkim pełnowymiarowi i niejednoznaczni bohaterowie, niebanalne konflikty, tajemniczość i last but not least doskonałe efekty specjalne.

Pierwszy sezon serialu został pod koniec 2009 roku wydany na pięciu płytach DVD, dających łącznie około 12 godzin wysokiej klasy rozrywki. Pierwsza płyta to długi, niemal trzygodzinny pilot – zwany miniserią ze względu na to, że w amerykańskiej telewizji został zaprezentowany w 4 częściach (8 i 10 grudnia 2003), reszta to 13 odcinków wyświetlanych w pierwszym kwartale 2005 r. O ile wiem – serial się jeszcze nie skończył, posiada też pewne odgałęzienia; to jednak, co otrzymaliśmy do tej pory, stanowi (jeśli tak można powiedzieć) zamkniętą całość z otwartym zakończeniem.

Po wielkiej wojnie ze zbuntowanymi Cylonami i czterdziestu latach rozejmu dawni wrogowie niespodziewanie wracają, dokonując błyskawicznej eksterminacji ludzkości. Nieliczni ocaleni, mający szczęście być akurat na pokładach statków kosmicznych, grupują się pod skrzydłami tytułowej jednostki, weterana wojny cylońskiej, przekształconego właśnie w okręt-muzeum. Jako jedyny statek posiadający wartość bojową jest on teraz ostatnią nadzieją na przetrwanie niedobitków ludzkości, gdyż Cyloni nie odpuszczają: chcą doprowadzić dzieło zniszczenia do końca.

Dlaczego Cylonom tak dobrze się udało? Otóż dzięki piątej kolumnie, osobnikom praktycznie nieodróżnialnym od ludzi. Jeden z nich, femme fatale znana jako Numer 6 (na obu plakatach na pierwszym planie), unieszkodliwia system obrony planety Capricia dzięki związkowi z ekspertem rządowym, doktorem Gaiusem Baltarem. Inni człekokształtni przyczaili się w ocalałej flocie, często nie wiedząc nawet, kim są, co prowadzi niekiedy do iście dickowskich dylematów. Najbardziej intrygujący jest przypadek naszej czołowej laski, Numeru 6, która przenika na Battlestar Galactica razem z doktorem Baltarem – rzecz w tym, że poza nim nikt jej nie dostrzega. Prowadzi to do zabawnych sytuacji, kiedy na przykład nasz bohater jest prowokowany do seksu w miejscach publicznych, tym samym w oczach postronnego obserwatora zachowując się co najmniej dwuznacznie. Ale to przecież geniusz, ma więc przyrodzone prawo do dziwactw, a z drugiej strony do obsesji, jak nieodparty pociąg do Cylonki–widma. Numer 6 sugeruje w pewnym momencie, że może jest tylko wszczepem w jego głowie, przeczy temu jednak epizod, kiedy staje się ona przez czas jakiś widzialna dla innych, żeby potem ulotnić się bez śladu (Wy też ją widzicie? – pyta zdumiony Gaius).

Kolejne pytanie brzmi: dlaczego oni to robią? Pewnej odpowiedzi dostarcza rozmowa dwojga człekokształtnych Cylonów: Trochę mi ich żal, są jakby naszymi rodzicami. Ale żeby scheda była do przejęcia – rodzice muszą umrzeć (cytuję z pamięci). Prawdziwa przyczyna jest jednak, moim zdaniem, znacznie głębiej ukryta – do czego powrócę później. Widać tu, że Cyloni, ci człekokształtni, mają jakieś uczucia. Co ciekawe: niektórzy z nich wierzą w Boga i czują się z nim połączeni (w przeciwieństwie do ludzi, którzy wierzą w wielu bogów lub są ateistami) – choć jest też możliwe, że Cyloni kłamią jak najęci, bo to rozjusza ludzi, jako że podważa ich pozycję stworzycieli. Chociaż osobnicy ci są co najmniej tak inteligentni jak ludzie, nazywa się ich pogardliwie „opiekaczami”. Można to rzecz jasna wytłumaczyć nienawiścią do śmiertelnych wrogów, ale znów czuje się, że jest w tym coś głębszego.

Kiedy kolejny schwytany Cylon zostaje poddany brutalnemu przesłuchaniu, wydaje się bardziej ludzki od swoich ciemiężycieli. Ale przecież w końcu to tylko opiekacz, i na dodatek potencjalny terrorysta, można więc go torturować bez większych obiekcji. A gdy w końcu pani prezydent, używając pięknych słów o wzajemnym zrozumieniu, oferuje mu życie w zamian za informację, po uzyskaniu tejże poleca usunąć go przez śluzę w Kosmos. Można to nazwać racją stanu czy też koniecznym elementem brutalnej walki o przetrwanie – lecz uświadamia nam dobitnie, za co tak bardzo nas kochają we Wszechświecie.

Być może twórcy serialu nie zdawali sobie sprawy, że mówi on znacznie więcej o współczesnej Ameryce, zwłaszcza tej po 11 września, niż o czymkolwiek innym. Filmy SF zawsze były zwierciadłem aktualnych psychoz społeczeństwa, czego przykładem są kolejne ekranizacje Inwazji porywaczy ciał czy Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia. Jeśli był to zabieg świadomy, cały serial można także odbierać alegorycznie.

Jeśli nie, dość trudno wytłumaczyć łudzące podobieństwo społecznych struktur, obyczajów, zachowań, a nawet wystroju wnętrz do współczesnych zachodnich standardów. Dość powiedzieć (cytuję za FilmWeb), że słuchawka używana na mostku Galactici jest standardowym sprzętem używanym w armii Stanów Zjednoczonych od wojny w Korei i znana jest jako TA-1. To dziwne, gdyż akcja serialu rozgrywa się albo w dalekiej przyszłości, dwa tysiące lat po opuszczeniu przez ludzkość planety Kobol, którą zamieszkiwała razem z bogami (greckimi), albo wręcz w innym odgałęzieniu ewolucyjnym.

Tymczasem wiara w starożytnych bogów Kobolu (Apollo, Artemida) jest jedyną rzeczą, która różni społeczeństwo serialu od naszego. Z drugiej strony status Ziemi w serialu jest wysoce tajemniczy. Jest to planeta-legenda, zagubiona trzynasta kolonia Kobolu i ostatnia nadzieja niedobitków ludzkości. A może to Kobol był ziemską kolonią? Okaże się to zapewne dopiero wtedy, gdy nas wreszcie odnajdą.

Andrzej Prószyński
GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie