VERNE NA ROCKOWO

Mariusz Siwko
09.09.2015

Na początek zadam proste pytanie: czy wśród czytających niniejszy tekst jest ktoś, kto nie lubi (bądź nie lubił w dzieciństwie) powieści Juliusza Verne'a - ręka do góry? Nie widzę. Tak myślałem.

I dobrze, bo przecież wszyscy kochamy przygody, lubimy marzyć, choć nie wszyscy lubimy się przyznawać do tego, że w nas także drzemie kawałeczek wrażliwości i dziecięcej ciekawości świata. A Juliusz Verne ze swymi powieściami to przecież prawdziwa ikona literatury sf. Verne'a wszak wszyscy kochają i czytają bez względu na zmieniające się mody, gusta
i czasy. Verne od pokoleń zajmuje poczesne miejsce w masowej wyobraźni, rozpalając wrażliwość nie tylko młodych, ale i star-szych czytelników na wszystkich bodaj kontynentach. I być może właśnie dlatego, jak grzyby po deszczu, mnożyły się i wciąż mnożą adaptacje jego prozy, inspirującej do coraz to nowych prób zmierzenia się z wyobraźnią niezwykłego Francuza. Z jakim skutkiem, to już inna para kaloszy, nie mnie tu w tej chwili rozstrzygać - liczy się fakt, że już z górą od stu lat stary Verne urzeka nadal. Myliłby się jednak ten, kto by twierdził, że książki te kuszą jedynie zwolenników X Muzy.

Nieprawdą jest też, jakoby muzyka była sztuką zamkniętą, samotną wyspą zazdrośnie strzegącą ukrytych tajemnic przed wścibskim okiem podglądaczy. Czasami zachowuje się bardziej jak rozespany zwierz, który ze swych komyszy wychodzi na świat węsząc atrakcyjną zdobycz, bo tak jak wszystko na świecie, tak i ona czasami potrzebuje do życia zewnętrznych bodźców. Czyli inspiracji. Czasem jest nią malarstwo, czasem baśń lub legenda, czasem zaś fantastyczna opowieść.

I tak się w pewnym momencie stało, że pewien młody angielski muzyk, mający za sobą sześć lat studiów w londyńskim Royal College of Music w klasach fortepianu, organów i klarnetu, by na nauce zasad kompozycji muzyki współczesnej skończyć, znudzony współpracą z kolegami z grupy Yes, poczuł w sobie zew przygody i postanowił stanąć na własnych nogach. Zawładnęła nim historia. A ponieważ nie zwykł nigdy zasypiać gruszek w po-piele - od pomysłów do czynów rychło przeszedł. Tak powstała lubiana i słuchana po dziś dzień, przekładająca na język elektroniki, kościelnych organów i rockowej ekspresji, pięknie łącząca wszystko co tradycyjne z tym wszystkim co nowoczesne, jego pierwsza z trzech muzycznych podróży w czasie.

W swym założeniu zgłębiająca charaktery, psychikę, radości i tragedie sześciu żon najsławniejszego z angielskich królów. Był rok 1973. Klawiszowe aranżacje zdolnego muzyka zachwyciły słuchaczy tym bardziej, że - już grając w Yes - dał się poznać jako artysta wrażliwy, czuły na klasyczną tradycję, w której jego muzyka tkwiła głęboko niemal każdym dźwiękiem, no i jako świetny wirtuoz, perfekcyjnie panujący nad bogatym instrumentarium klawiatur, otaczających go efektownym wianuszkiem na scenie i w studiu. Ponadto charakterystyczny wygląd, bujna fryzura rozpuszczona na hipisowską modłę, powłóczyste, mieniące się cekinami peleryny, w jakie stroił się wychodząc na scenę, wszystko to kreowało go na najbar-dziej charyzmatyczną postać w zespole.

Wtedy zadziwił publiczność po raz wtóry. Jeszcze dobrze nie minął rok, gdy na scenie Royal Festival Hall w Londynie, 18 stycznia w piątek, pojawił się on, Rick Wakeman, w towarzystwie sesyjnych muzyków rockowych, Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej, chóru, aktora Davida Hemmingsa (pamiętnego fotografa z „Powięk-szenia" Antonioniego) - i rzecz jasna zestawu swoich keybordów. Ubrany w nieodłączną pelerynę, skryty za zasłoną blond fryzury, jak zwykle milczący i tajem-niczy, zdawał się płonąć cały w świetle jupiterów, kiedy orkiestra po chwili wyczeku-jącej pauzy, gdy umilkły wreszcie szepty i szmery na widowni, podjęła początkowy temat.

Temat przywołujący gdzieś z mroku dziejów charakterystyczne, dworsko-rycerskie motywy muzyczne z epoki elżbietańskiej, widoczny sygnał upodobań i wiedzy młodego kompozytora. Po kilku taktach dołączył również jego syntezator - i tak oto zabrzmiał prolog jednego z najciekawszych koncertów, jaki utkwił w pamięci słuchaczy. Z całą pewnością wydarzenie to można nazwać czymś więcej niż tylko zwyczajnym koncertem; to był spektakl stworzony z gry świateł, muzyki, słowa i wy-obraźni. Niezwykle ciekawe, a od strony muzycznej zupełnie nowe doświadczenie, jakie przypadło w udziale publiczności tamtego wieczora.

Na estradzie Królewskiej Sali Festiwalowej Wakeman zaprezentował rzecz w mu-zyce nie tylko rockowej, ale myślę że i w całej współczesnej muzyce rozrywkowej, dość nietypową i nieoczekiwaną. Mam przy tym cichą nadzieję, że nie przesadzę, jeśli nazwę zaprezentowany wówczas, a wkrótce wydany też na płycie utwór, muzyczną adaptacją utworu literackiego. Ktoś tu może pomyśli, że mam małe rybki w głowie, że coś takiego w ogóle nie istnieje, ja jednak zostanę przy swoim. Bo skoro (by przywołać dla porównania przykład z innej beczki) film „Czas Apokalipsy" wykorzystywał z „Jądra ciemności" Conrada jedynie główny motyw fabularny, ideę i rys psychologiczny postaci, a za pełnoprawną adaptację tekstu uznany został - to i „Journey to the Centreof the Earth" Wakemana, pomimo wszystkich różnic zachowującą się wobec literackiego oryginału podobnie, za takową uznać można, a nawet wypada.

Bo czymże jest utwór Ricka? Z czysto muzycznego punktu widzenia jest to suita, czyli dłuższy utwór słowno-muzyczny o wyraźnie skontrastowanych w tempie i charak-terze fragmentach melodycznych, zawierający temat przewodni, który w trakcie trwania utworu podlega przetworzeniom. Całość kompozycji podporządkowana jest głównej idei fabularnej, będącej przełożeniem fabuły XIX-wiecznej powieści fantastycznej na język muzycz-nych harmonii. Fakt, że za przedmiot adaptacji Wakeman obrał jedną z fabuł Juliusza Verne'a jedynie dodawał smaczku całej sprawie. Bo oto nagle jedna  z tych pamiętnych i najbardziej lubianych powieści zna-lazła się w kręgu całkowicie odmiennych skojarzeń, przeżyć i doznań estetycznych. Tamtego wieczora histo-ria wyprawy niemieckiego profesora von Lidenbrocka i jego siostrzeńca Axla, którzy w ślad za wskazówkami z manuskryptu islandzkiego alchemika i badacza, Arne Saknussema, schodzą do wnętrza Ziemi, otrzymała niez-naną dotąd formę, wyraz, obraz i emocje.

Otrzymała ponadto rzecz, kto wie czy nie najcen-niejszą: dźwięk, brzmienie. Przecież nawet małe dziecko wie, jakie znaczenie dla opowieści ma muzyka. O ile bardziej staje się sugestywna dzięki niej, bardziej plastyczna i barwna. Nie bez znaczenia jest tu również fakt, że brzmienia, jakie wykreowały tę nową wersję, pochodziły spod znaku długowłosej muzy, z poetyki zwanej art-rockiem (ambitniejszej, o wysmakowanym guście muzycznym odmianie rocka, w pewnym sensie nawiązującej formą do klasyki), niosąc ze sobą całe swoje bogactwo: wyrazistą i ostrą - nawet kiedy podawała ją orkiestra - linię melodyczną, ekspresję rockowej estetyki z mocno zarysowaną dynamiką i nowoczesne, elektroniczne brzmienie.

Dodatkowo zaś tym, co poza samą muzyką stanowiło o niepowtarzalnym charakterze utworu, był fakt, że w nader szczęśliwy, a przy tym ciekawy sposób udało się połączyć tekst z muzyką, co z kolei pozwoliło publiczności, a zwłaszcza później odbiorcom płyty, na utrzymanie emocjonalnej łączności z przedstawianą na scenie historią.

W dziele Wakemana znalazły się chyba wszystkie najważniejsze etapy podróży profesora, z jakich składa się powieść Verne'a. Stało się to możliwe za sprawą bardzo prostego pomysłu, który pozwolił słuchaczom na bieżąco śledzić przebieg wyprawy. Oprócz bowiem piosenek, stanowiących jedynie rodzaj komentarzy do zdarzeń fabularnych, Rick wprowadził na scenę postać... narratora. W tej roli wystąpił właśnie David Hemmings. Aktor siedział sobie wygodnie w stylowym, rattanowym bodaj fotelu i w kolejnych „wejściach" opowiadał historię podróży.

Jego melodyjny, teatralnie ćwiczony głos w efektownym stylu relacjonował rozwój wypadków, a tekst był skonstruowany tak, by odpowiednio budować względnie wyciszać napięcie. W tle snutej przez niego narracji brzmiał zawsze cichutko jakiś podkład: a to syntezatorów, a to orkiestry czy rockowej kapeli, rytmizując wygłaszany tekst. W zależności od sytuacji fabularnej - muzyka śledząc rozwój wypadków podążała za tekstem, podkręcała napięcie, budowała nastrój, akcentowała bardziej dramatyczne momenty, dozując lub wyciszając emocje. Mamy tu więc scenę zejścia pod ziemię drogą przez krater Sneffelsa, podziemną wędrówkę skalistymi korytarzami, niebezpieczną przeprawę przez przedpotopowy las, walkę gigantycznych mastodontów, no i jeden zwłaszcza moment dla mnie pamiętny.

To scena nadejścia burzy w czasie rejsu popodziemnym morzu: głos Hemmingsa z maestrią opisuje zbierające się na horyzoncie chmury i nadcho-dzącą grozę. W tym czasie cichutki, lecz bardzo rytmiczny podkład rockowej improwizacji kapitalnie wzmaga napięcie. Świetnie współgra muzyczny akompaniament z narracją: zapada ciemność (muzyka milknie); a potem cisza - czekająca na burzę - Hemmings zawiesza głos, a sala zamiera w absolutnej ciszy. I dopiero wtedy, po krótkiej pauzie pozwalającej słowom wybrzmieć do końca, jak nie huknie! Grom spada na salę kaskadą dźwięku, całą ekspresją i mocą rockowego brzmienia. Z tego motywu Rick wysnuwa, niczym nić z kłębka, elektroniczne solo, po czym takt po takcie je rozwija. Trwa jeden z najbardziej „energetycznych" momentów dzieła, nawiązujący w prostej linii do poetyki grupy Yes. Kapitalna, rockowa muza.

Warto jeszcze dodać, że w finałowej scenie, po słowach narratora obwieszczających wyjście bohaterów na powierzchnię kraterem Etny, czyli w istocie koniec wyprawy, następuje ukłon Wakemana w stronę jego ukochanej klasyki. Bo oto niespodziewanie ostry, rockowy temat przycicha i orkiestra wplata temat dziwnie skądś znajomy: to „W grocie Króla Gór" Griega. Melodia rozkręca się, nabiera mocy i przyspieszenia. Coraz szybciej i coraz głośniej. Do orkiestry dołącza chór, a po nim syntezator, który przejmuje „pierwsze skrzypce". Muzyka szaleje dynamiką, tempem i potęgą brzmienia. I ostre solo na klawiszach. To ci dopiero finał! Ciekawe, co by na to powiedział maestro Grieg, gdyby tylko mógł to usłyszeć? Takiego „Króla Gór" nie wyśniłby sobie nawet w najbardziej zwariowanych snach (wersji Apocalyptiki jeszcze wtedy nie było; gdyby ją usłyszał - z wrażenia mógłby dostać migotania zastawek)...

A potem wszystko, równie nagle jak się pojawiło, uspokaja się i stopniowo wycisza. Jakby zza zasłony ciężkich chmur wyjrzało jasne słońce. Nadzieja. Ocalenie. Teraz pozostały już tylko akordy końcowe. Piękny, bardzo symfoniczny finał i aplauz rozemocjonowanej widowni. Owacja jest długa i gorąca. Okrzykom i oklaskom końca nie ma.

A na okładce płyty Rick, dziękując różnym ludziom za różne rzeczy, składa również podziękowania dla... pana Griega za udostępnienie swojego „Króla". Doprawdy przednia zabawa, o czym z niekłamaną przyjemnością starał się Wam tu rzetelnie opowiedzieć niżej podpisany.

Andrzej Habasiński
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie