Okruchy Ogana, Korespondencja nr 5.
Zdarzyło mi się, że z okazji mikołajków wybrałem się z żoną i przychówkiem do Opery Bałtyckiej na baletowe przedstawienie „Dziadek do orzechów” z muzyką Piotra Czajkowskiego. Moje córki znały historię Klary i Zaklętego Księcia z komiksowej adaptacji w magazynie „Barbie” (czy jakoś tak), poza tym przepadają za tańcem, baletnicami (zwłaszcza ich sukienkami czy spódnicami – do dziś nie rozróżniam tych części damskiej garderoby), więc postanowiłem ponieść dla nich tę ofiarę. Sam bowiem tańca i baletu nie lubię, a ze wszystkich sztuk przedstawieniowych cenię go sobie najniżej. Uważam balet za skrajnie nienarracyjny (opowiadanie tańcem – też mi coś!), poza tym naprawdę nie lubię popisów tanecznych (zarówno na scenie, jak i lodzie), a osobliwie popularnych telewizyjnych widowisk je promujących nie znoszę wręcz chronicznie i nie jestem ich ciekaw (nawet Katariny Witt w jej kusych spódniczkach nie oglądałem jakoś szczególnie przejęty, a popisy legendarnych Torville – Dean interesowały mnie wyłącznie ze względu na „Bolero” Ravela).
Co prawda skoczna muzyka jest mnie w stanie porwać, ale należę do tej elitarnej grupy społeczeństwa, której muzyka w tańcu nie przeszkadza, zwłaszcza gdy
wykonuję go solo, bo w konkurencjach parowych preferuję raczej repertuar wolny (żeby nadążyć z liczeniem kroków) i bez figur.
Wizyta w świątyni elitarnej sztuki dla człowieka wykształconego to jednak obowiązek i raz na 37 lat obejrzeć balet wypada. Ponieważ w wieku szkolnym jakoś mi się nie zdarzyło (w ówczesnej Operze i Filharmonii Bałtyckiej obejrzałem jedynie „Madamme Butterfly” i „Halkę” oraz wysłuchałem jakiegoś poranka symfonicznego; moja siostra miała większego pecha i była z klasą na „Giselle”) – tę zaległość należało kiedyś odrobić. Dodatkowym motywatorem było zrobienie przyjemności żonie i córkom. Poza tym „Dziadek do orzechów” bardzo mi się dobrze kojarzył: w dzieciństwie oglądałem w ramach świątecznej „Wieczorynki” jakiś animowany filmik, w którym choinkowe zabawki pod dowództwem tytułowego Dziadka dawały łupnia szczurom i myszom, które chciały skonsumować świąteczne słodycze spod choinki. Scena bitwy była naprawdę dobrze zrobiona (cukierki zastępowały kule armatnie) i nawet dla chłopaka mogła być ta adaptacja znośna. Ale dosyć już o mnie…
Gdańska inscenizacja zrobiona przez szwedzkiego choreografa pracującego dla naszej opery była uwspółcześnioną wersją tego klasycznego przedstawienia. I źle się stało, że moje dzieci jako pierwszą obejrzały zdekonstruowaną historię, a nie wiadomo kiedy (i czy w ogóle) zapoznają się z nieprzetworzonym pierwowzorem. „Fabuła” przeniesiona została w czasy współczesne, przedstawienie rozpoczyna się zresztą na widowni, po której biegają aktorzy przebrani za klientów hipermarketu, szukających w amoku świątecznych prezentów i promocji. Potem akcja przenosi się na scenę, gdzie obserwujemy współczesną rodzinę przygotowującą się do Wigilii (i tu pierwszy anachronizm, bo w tej nowoczesnej rodzinie wciąż panuje klasyczny podział ról: dzieci walczą o pilota do telewizora, dziadek z radiem drzemie w fotelu, ojciec czyta gazetę, babcia próbuje się wtrącać do wszystkiego matce, która woli zemdleć ze zmęczenia, niż przyjąć czyjąś pomoc – gdzie w XXI wieku spotyka się jeszcze takie rodziny?). Ale to byłoby do zaakceptowania, choć domowe stroje tancerzy daleko odbiegały od wyobrażeń moich dziewczynek na temat wyglądu prawdziwej baletnicy. Niestety, dalej jest już tylko gorzej; co prawda wujek-safanduła zjawia się z książką z bajkami i dziadkiem do orzechów jako prezentami, stoi jednak na z góry straconej pozycji, gdyż rodzice postarali się dla swoich pociech o zdalnie sterowane androidy: dla
chłopaka – w postaci He-Mana, a dla dziewczynki – lalki Barbie.
Ta para sztuczniaków, gdy wszyscy pójdą już spać, zapragnie zapanować nad świętami i światem, organizując prawdziwy desant swoich pobratymców na mieszkanie Klary i jej krewnych. I tu kolejna uwaga: ani Barbie, ani tym bardziej He-Man to w swoich światach nie są postacie złe, reprezentują zawsze jasną stronę mocy, permanentnie występując przeciw złu. Przypisywanie im takiego charakteru, jak w omawianej inscenizacji, to kolejny przykład żelaznej niekonsekwencji jej twórców, dowód na brak znajomości natury współczesnych bohaterów dziecięcej wyobraźni i pedagogiczne nadużycie.
Rozumiem, że autorowi pomysłu chodziło o skonfrontowanie tradycyjnych prezentów choinkowych (książka, drewniana lalka) z ich wynaturzonymi dzisiejszymi hybrydami (interaktywne zabawki), ale obdarzanie tych drugich tak złowrogimi cechami może wywołać w dziecku niepotrzebne poczucie winy. A to przecież dorośli są winni temu, że dzieciom tak się podobają mechaniczne i gadające zabawki: skoro przez całe dnie nie mają z kim porozmawiać – to chociaż pogadają sobie z ulubioną lalką czy wojownikiem i posłuchają, co ma im on lub ona do powiedzenia. Może i zresztą to chciał inscenizator wykrzyczeć dorosłym widzom; ale spektakl oglądały głównie dzieci (to przecież dla nich grano go na początku grudnia w Gdańsku) to kolejny dowód na brak konsekwencji i luki w pracach koncepcyjnych nad projektem. Najazd androidów kończy się szczęśliwie: Dziadek staje na wysokości zadania, rozprawia się z intruzami i po zdjęciu z niego przez Klarę zaklęcia zabiera ją na wyprawę do kraju baśni.
Drugi akt był już lepszy, a tancerze poprzebierani to za kwiaty, to za jednorożce, wróżki i inną bajkową menażerię wyglądali niemal jak z klasycznego baletu. Co prawda drażniły mnie seksualne akcenty (homoseksualne zachowanie Narcyza, wyuzdane gesty Wilka wobec Czerwonego Kapturka, Zła Królowa jako drag-queen), ale dzieci chyba jeszcze takich aluzji nie chwytają, więc rozgrzeszam twórców z tego niewybrednego sposobu puszczania oka do dorosłego widza. (W tych zabiegach kryje się również jakieś przewrotne nawiązanie do pierwszego aktu: tam do świata nowoczesności wdzierały się tradycyjne elementy, tu do rzeczywistości tradycyjnej przenikały aktualne podteksty). Za swoją pracę tancerze i orkiestra (nie potrafię ocenić jej poziomu, ale uważam, że z całego przedsięwzięcia Czajkowski obronił się najlepiej) otrzymali kilkuminutową owację od przejętej dzieciarni i śmiem podejrzewać, że głównie dziękowano wykonawcom za drugi akt (tak bowiem oceniły spektakl moje córki, którym najbardziej przypadła do gustu druga odsłona przedstawienia).
Wypada wreszcie wyjaśnić, dlaczego zdecydowałem się zatytułować ten felieton „W obronie klasyki”. Wydaje mi się, że próby uwspółcześniania (reinterpretowania) utworów obrosłych zasłużoną sławą i nierozłącznie kojarzonych z konkretną formą nie przynoszą niczego dobrego. Bardzo rzadko udaje się nadać na tyle przezroczysty i jednocześnie aktualny kształt dawnemu dziełu, by zachować jego istotę w odświeżonej wersji. To trochę tak, jak z coverami: w większości wypadków powstają kawałki, których nie daje się słuchać bez zgrzytania zębami (a jeśli już odnoszą sukces, to tylko w wypadku utworów mało znanych jak największej liczbie odbiorców; sam bardzo lubiłem cover „Always on my mind” zrobiony przez PSB – ale gdybym wcześniej znał oryginalne wykonanie Presleya, to nie wiem, czy bym się tak zachwycał zmodernizowaną wersją tej piosenki). To może być dowód na małość, a zwłaszcza tymczasowość naszej współczesnej kultury, która wobec dzieł powstałych już nawet nie przed stukilkudziesięciu laty, a czasami wręcz kilkunastu czy kilku laty jest bezradna i zdolna wygenerować z siebie jedynie jakąś płaską błazenadę. Jednocześnie zaś istnieje silny wewnętrzny przymus współczesnych artystów, żeby klasyczne teksty kultury (a balet i piosenkę za takie można uważać) koniecznie ubierać w formę przystającą do dzisiejszych (i tylko dzisiejszych, a wkrótce już wczorajszych) realiów.
Gdański „Dziadek do orzechów” to właśnie taka nie do końca nieudana próba aktualizacji. Nie do końca, gdyż coś ocalało: muzyka Czajkowskiego i zachwyt młodych widzów, a w końcu dla takiego efektu warto było się trudzić. Ale śmiem twierdzić, że gdyby Operę Bałtycką było stać na wyprodukowanie klasycznej inscenizacji „Dziadka…” z całą wystawnością tego widowiska (scenografia i stroje, a także taneczne umiejętności zespołu baletowego) – to efekt byłby porażający, a dzieciaki nie wypuściłyby tancerzy bez kilku bisów ze sceny!
Na marginesie tych rozważań chciałbym wspomnieć o jednym jeszcze tytule. Od dawna nie daje mi spokoju taki pomysł, jakby to było fajnie, gdyby ktoś potrafił wreszcie pokazać „Balladynę” w jej naturalnej postaci – jako pełnokrwistą (nomen omen) fantasy. Jest u Słowackiego wszystko, czego trzeba, żeby tego dokonać: dwa przenikające się światy: Faerie (Pani z Jeziora i jej stwory) oraz rzeczywisty, w którym trwa wojna, bo Królestwo zostało bez Króla (Popiel-Pustelnik), a jego korona jest ukryta. Misji zakończenia wojny podejmuje się szlachetny rycerz Kirkor, ale zostaje zdradzony przez żonę (Balladyna), która ma znacznie większe ambicje niż mąż (marzy jej się nie pojednanie, ale bezwzględne panowanie). W ramach porządkowania tekstu pozbyłbym się scen związanych z zabójstwem Aliny przy zbieraniu jagód, natomiast ten fakt powracałby w retrospekcjach (znamię) i byłby mroczną tajemnicą przyszłej królowej (poza tym historia rywalizacji dwóch ubogich sióstr o możnego kawalera jest zbyt przaśna i nie konweniuje z konwencją). Byłoby w tak pomyślanej „Balladynie” miejsce na dramat namiętności i zmagania dobra ze złem, na horror i humor (zaloty Goplany do Grabca), wreszcie na olśniewające widowisko, któremu polskie kino na pewno nie sprosta; ale już jako animacja 3D (Bagiński?) – czemu nie?
Piszę o tym, bo to co się z tym dramatem obecnie wyprawia, to zdrada i zgroza! (Warto jednak odnotować: wciąż się go grywa i kręci, czyli jest żywy!). Od czasów jego legendarnej dekonstrukcji dokonanej przez Hanuszkiewicza, nikt jakoś nie potrafi oddać baśniowego uroku tego tekstu, a coraz to nowi inscenizatorzy na wyprzódki obdarzają
go zupełnie dziwacznymi kontekstami (był film z Faye Dunaway – nie widziałem, bo jakoś recenzje były demolujące; teraz wystawiono go gdzieś w Warszawie i opinie są podobne: adaptacja się nie broni). Wprowadza się do materii dzieła uaktualniające reinterpretacje (np. wyścig szczurów w wielkiej korporacji), a przecież gdyby o tym chciał napisać Słowacki, to by to zrobił, bo akurat na rynku kapitałowym to on się znał.
Przywrócenie akcji baśniowemu nigdy i nigdzie to prosta droga do uniwersalizacji problematyki, a zbyt daleko posunięta konkretyzacja to spłaszczenie wymowy. Dlatego właśnie trzeba bronić klasyki: w formie nieprzystającej do współczesności pokusa odczytania tekstu jednowymiarowo jest mniejsza. Pokazanie sztuki w łatwo identyfikowalnych szatach – to ograniczenie jego wymowy (co to za metafora: wielka korporacja?). Można to zrobić, ale warto się wtedy przyznać uczciwie, że to już nie jest „Balladyna” Słowackiego, tylko Hanuszkiewicza, czy kogo tam jeszcze. Tego wymaga elementarna uczciwość.
Wasz wielkokacki korespondent
Ps. I. Gdyby się jednak jakiś twórca zainteresował moim pomysłem na „Balladynę”, to redakcja „Informatora” zna moje dane osobowe i proszę nie zapomnieć o tantiemach za konsultacje ;-)
Ps. II. Byłem na „Avatarze”. Nie zachwyca! Pandora i zamieszkująca ją fauna i flora całkiem fajna, estetycznie w ogóle nie ma się do czego przypiąć, ale podlanie tej historii niestrawnym sosem politycznej poprawności (ekologia, wietnamska trauma, niszczycielska działalność człowieka w imię zysku, brak zrozumienia dla innych kultur, zwłaszcza dla takich, które zdają się stać na niższym poziomie niż cywilizacja białego człowieka itp., itd.), daje raczej mdlący efekt. W dodatku sama Pandora, która jest kolejną myślącą planetą w sf (wszystkie istoty i rośliny są jakoś ze sobą połączone, a zawiadująca tym całym interesem bogini-matka potrafi w obronie planety postawić na nogi każdą żywą istotę) to ledwie blady cień Solaris. Czy jest to przełom w kinie? Myślę, że wątpię…