Druga część kinowego „Władcy Pierścieni”, podobnie jak pierwsza, wywołała u mnie mieszane uczucia. Z jednej strony, film sam w sobie, w oderwaniu od książek, jest świetny; z drugiej – mam wątpliwości co do sposobu, w jaki powieściową historię przeniesiono na ekran. Aczkolwiek jest lepiej niż poprzednim razem: w połowie seansu „Drużyny Pierścienia” miałem ochotę wyjść z kina, "Dwie Wieże" zaś oglądałem (na ogół) z dużą przyjemnością. Bo też część druga przewyższa pierwszą. Głównie dlatego, że scenarzysta ograniczył ingerencje w opowieść: mniej jest skrótów (w „Drużynie…” trzeba ich było multum, by zmieścić się w czasie; w „Wieżach” mniej jest ważnych, a drobnych wydarzeń).
Wciąż akcja jest na siłę dynamizowana, tak by bohaterowie musieli zmierzyć się z większą niż w książce ilością dramatycznych przeszkód – aczkolwiek ingerencje są rzadsze i mniej w tym wypadku odczuwalne, zapewne dlatego, że wydarzenia z drugiego tomu są dość dramatyczne same w sobie. Znacznie mniej jest głupiego pokrzykiwania bohaterów („Gandalf!! Nieeeeeeeee!!”), więcej natomiast inteligentnych dyskusji, bardziej przypominających tolkienowski klimat. Postacie przedstawione są głębiej i mniej skrótowo. Film jest po prostu wierniejszy pierwowzorowi, i zdecydowanie wyszło mu to na dobre. Jeśli chodzi o zmiany, to polegają one głównie, oczywiście, na skrótach. Poza tym wydarzenia następujące po obronie Helmowego Jaru przeniesione zostały do trzeciej części – i chyba jest to dobra decyzja, dzięki niej można było dokładnie pokazać oblężenie. Kontynuowany jest nie występujący w książce wątek Arweny, w której, w wersji filmowej, nieszczęśliwie zakochany jest Aragorn – nieszczęśliwie, ponieważ, w przeciwieństwie do Arweny, jest śmiertelny (miłość potomka królów Śródziemia do Eowiny nabiera przy tym nowego znaczenia). Zmieniona została też częściowo postać Gimlego, która nabrała nieoczekiwanie cech komicznych (do Aragorna podczas bitwy w Helmowym Jarze, w czasie wypadu pod atakowaną bramę: „Musisz mną rzucić. To za daleko! Nie przeskoczę. Jestem za niski! Tylko nie mów elfowi.”).
Ogólnie rzecz biorąc, zmiany nie popsuły mojego bardzo dobrego wrażenia. Wyjątkiem było ostatnie kilka minut (Uwaga! Jeśli chcecie mieć w kinie niespodziankę, przejdźcie od razu do następnego akapitu), gdy dzieją się rzeczy nielogiczne i sprzeczne z dalszym tokiem akcji. Faramir najpierw zabiera hobbitów do Osgiliath, chcąc wykorzystać Pierścień; zanim postanowi ich uwolnić, na ulicach miasta Sam na cały głos wykrzykuje o wpływie Pierścienia na Boromira (chociaż oznacza to samobójstwo misji i zaraz będzie o niej wiedzieć pół twierdzy); wreszcie, chwilę później, Frodo staje z Pierścieniem metr przed Nazgulem, po czym ten ostatni jak gdyby nigdy nic sobie odfruwa (!).
Wszystko to jednak właściwie zrzędzenie – rzeczy, które wymieniłem, są w gruncie rzeczy drobiazgami w porównaniu z głównym atutem filmowych „Dwóch Wież”: sposobem, w jaki została w nich przedstawiona wojna o Rohan. To jest po prostu Tolkien – wreszcie twórcy zdołali oddać klimat jego powieści, heroizm garstki żołnierzy broniących ojczyzny przed nawałą wrogów chcących unicestwić ją i jej mieszkańców, zapalczywość Gimlego wymachującego toporkiem, jego przyjaźń z Legolasem, dramat i zgiełk bitwy. Ta ostatnia pokazana została w sposób fenomenalny: tylko dla widoku dziesiątek tysięcy orków-żołnierzy, nocnego pochodu wojska z pochodniami, taranów, wroga zalewającego blanki murów, sieczenia strzałami, rąbania mieczem, przerażenia cywilów, bohaterstwa i determinacji króla Theodena warto byłoby iść do kina.
Także o sposób przedstawienia innych wątków nie można mieć w zasadzie pretensji. Merry'emu i Pippinowi nie udaje się co prawda namówić Entów do interwencji, ale gdy Drzewiec widzi, co Saruman zrobił z puszczą w pobliżu Isengardu, wpada we wściekłość i wzywa towarzyszy do bitwy. Także ta walka pokazana jest w sposób niezwykle, wyjątkowo efektowny. Jeśli z kolei chodzi o Froda i Sama, to – mimo skrótowej formy – udanie przedstawione zostały ich stosunki ze Smeagolem (Gollumem, jeśli ktoś nie pamięta tego przydomka). Ten ostatni jest zresztą jedną z najciekawszych postaci filmu: Andy Serkis swoją rolę zagrał tak dobrze, że producent spróbował namówić członków amerykańskiej Akademii Filmowej, by nominowali go do Oscara. Wielkim atutem „Dwóch Wież” są zdjęcia i wspaniałe krajobrazy Nowej Zelandii, które świetnie „grają” Śródziemie. Ujęcia pokazujące bohaterów z dużej odległości, wśród ciągnących się we wszystkie strony łańcuchów górskich, robią duże wrażenie – podobnie jak obie wspomniane już bitwy (i trzecia, której nie ma w książce – nie będę psuł wam niespodzianki i nie napiszę, kiedy do niej dochodzi). Także efekty specjalne są pierwszej klasy – podobali mi się na przykład Entowie, szczególnie podczas walki w Isengardzie. Również gra aktorska jest niczego sobie. Oprócz wspomnianego już Serkisa bardzo podobał mi się Bernard Hill w roli Theodena – po prostu bije od niego królewska duma, majestat i niezłomność. Elijah Wood jako Frodo i Sean Astin jako Sam mieli tym razem więcej możliwości wykazania się – i wykorzystali ją; przy tym momentami to Sam nieoczekiwanie okazuje się odgrywać spośród tych dwóch ważniejszą rolę. John Rhys – Davies jako Gimli – to po prostu klasa, znakomita rola charakterystyczna. Niczego nie można też zarzucić Viggo Mortensenowi (Aragorn), Orlando Bloomowi (Legolas), Billy’emu Boydowi (Pippin) i Dominicowi Monaghanowi (Merry). Z postaci drugoplanowych ciekawie gra Miranda Otto (Eowina) – przekonująco sugeruje, że już niedługo ją i Aragorna połączy uczucie.
Świetna jest też muzyka Howarda Shore’a, tak jak poprzednio znakomicie budująca nastrój. Właściwie im dłużej zastanawiam się nad tym filmem, tym bardziej mi się on podoba. Co prawda „Dwie Wieże”, jak każda ekranizacja, muszą odbiegać od literackiego pierwowzoru, ja zaś jestem pod silnym wrażeniem przeczytanego niedawno ponownie „Władcy…”, i stąd zapewne wynikają moje wątpliwości – jednak muszę przyznać, że w porównaniu z pierwszą częścią Peter Jackson i spółka dokonali postępu. Oczywiście w przypadku takiego arcydzieła, jak naładowana znaczeniami, sugestywna, pasjonująca trylogia Tolkiena przeniesienie historii na ekran możliwe jest tylko w sposób ograniczony, uproszczony, przy odrzuceniu wielu mniej ważnych dla rozwoju akcji wątków – lecz twórcom „Wież” udało się stworzyć film wciągający, emocjonujący, po prostu świetny, który – mimo różnic – zadowoli chyba nawet ortodoksów świata Śródziemia. Dlatego z absolutnie czystym sumieniem mogę polecić wybranie się na niego do kina. Zdecydowanie jest co oglądać – o czym przekonałem się sam, mimo wcześniejszej niechęci. Spodobało mi się do tego stopnia, że chyba obejrzę „Dwie Wieże” po raz drugi. Myślę, że zareagujecie podobnie. Zapraszam na seans – żaden szanujący się fan fantastyki nie powinien czegoś takiego przegapić. Na koniec zaś życzę pozytywnych filmowych emocji i wygodnego miejsca w kinowym fotelu. Miłych wrażeń!
Marcin Szklarski
„Władca Pierścieni”, część II: „Dwie Wieże”. Reżyseria: Peter Jackson. Scenariusz: Peter Jackson, Philippa Boyens, Stephen Sinclair, Francis Walsh. Zdjęcia: Andrew Lesnie. Muzyka Howard Shore. Obsada: Elijah Wood (Frodo), Sean Astin (Sam), Viggo Mortensen (Aragorn), Orlando Bloom (Legolas), John Rhys–Davies (Gimli), Ian McKellen (Gandalf), Dominic Monaghan (Merry), Billy Boyd (Pippin), Andy Serkis (Gollum), Bernard Hill (Theoden), Mireanda Otto (Eowina).
C-3PO, Jar-Jar Binks, Gimli?
Tegoroczna Pasterka miłośników twórczości Tolkiena (i Jacksona) miała miejsce w nocy z 29 na 30 stycznia, gdy odbyła się polska prapremiera Dwóch Wież („Coming in December” – „już w styczniu”). Tym razem sobie nie przepuściłem i udałem się do przeładowanego kina. Swoje spostrzeżenia rozbiję na trzy części, zgodnie z wątkami, jakie przeplatają się w filmie (i książce). Chciałbym od razu zaznaczyć, że Jackson umiejętnie splótł te trzy historie. Film startuje dynamicznie i scenarzysta nie traci czasu na tłumaczenie wcześniejszych wydarzeń – kto nie oglądał / czytał, niech teraz żałuje (a jest ktoś taki?). Zakończenie też sprawnie łączy się w jedną całość, łącząc trzy militarne aspekty drugiego tomu, choć nie do końca zgodnie z książką. Zacznę od wątku Froda i Sama, który jest wykonany najlepiej. Tu Jackson miał najtrudniejsze zadanie, i może dlatego najlepiej stawił mu czoła. Konflikt w trójkącie Frodo – Sam – Gollum jest rozegrany przekonywująco i naświetla aspekty, których (wstyd się przyznać) nie zauważyłem przy wielokrotnym czytaniu książek (np. zazdrość Sama w stosunku do Golluma). Oczywiście najlepsze są sceny schizofrenii samego Smeagola, długi monolog–egzorcyzm oraz powrót demona po uwięzieniu u Faramira. Film idealnie przekazuje jednoczesne bestialstwo oraz „ludzkość” stworzenia wypaczonego przez moc Pierścienia. „Drobne” odstępstwa (kuszenie Faramira) od książki jestem w sta-nie wybaczyć, choć mam problem z Ossigilath. Sceny tam umiejscowione nie oddają wrażenia największego miasta Gondoru, nawet jeśli jest ono w stanie rozpadu, a dekoracje wyglądają po prostu sztucznie (mowę Sama też można było sobie podarować, ale to już mniejszy problem). W filmie Powiernik Pierścienia nie spotyka jeszcze Sheloby, co było wiadome już od dawna. Drugi wątek, najkrótszy, dotyczy pozostałych hobbitów. Jest on, jeśli pamięć mnie nie myli, dosyć zgodny z oryginałem. Został jednak znacząco skrócony (ale to się chyba poprawi w rozszerzonej wersji). Tu niestety również mam zastrzeżenia do efektów specjalnych. Podróż z Drzewcem wyglądała jak z filmu z lat 50–tych, a Entowie na naradzie wyglądali zbyt lalkowato, jak z bajki dla dzieci.
No i pozostał nam wątek najbardziej rozbudowany, najmocniej zaakcentowany. Nie mogę się jednak zgodzić z autorami czytanych przeze mnie recenzji, że wynika to z chęci stworzenia kina akcji. Przyczyna jest prosta – ten wątek najlepiej przenosi się na ekran. Jak długo dałoby oglądać się Froda idącego przez pustkowia? Ile moglibyśmy oglądać wykładu Drzewca i narady Entów? Tymczasem Aragorn, Gimli i Legolas tropią orki, spotykają Gandalfa, wypędzają Smoczy Język i bronią Helmowego Jaru. A wszędzie jest miejsce na świetne ujęcie i wiele dynamicznych scen. Ekspozycja Rohanu jest wyborna, to jedna z najlepszych jakie wydziałem w fil-mach. A pośród tej ekspozycji króluje Eowina, której pragnienie walki i Aragorna zostały świetnie ukazane przez Jacksona (ale nie użyłem zwrotu z Gazety Wyborczej, gdzie piszą o „subtelnym” ukazaniu jej pragnienia uczestniczenia w walkach). Przebudzenie Thoedena mile mnie zasko-czyło i nawet wybaczyłem sztuczki z kolo-rem cery. Pomysł z pojedynkiem magów (nawiązanie do pierwszej części) wyszedł niesamowicie, a finał tej rozgrywki zapewne będzie miał miejsce w trzeciej części (co stanowi modyfikację w stosunku do książki). Walka w Helmowym Jarze – po prostu trzeba obejrzeć, szkoda mi powtarzać epitety z wcześniejszych akapitów. Desperacja obrońców oddaje poczucie beznadziejności, i dopiero świt i wspomnienie obietnicy Gandalfa wzbudza nadzieję. Zapewne wychylam się z tłumu, ale „surfujący” Legolas nie stanowił dla mnie problemu. Mieszane uczucia mam co do przybycia elfów. Nie rażą oni jako tacy, i ich obecność film niejako uzasadnia – ale skoro już było Ostatnie Przymierze, to ciągnięcie tego wątku może wydać się jedynie pretekstem, by pokazać ponownie przedstawicieli Starszej Rasy. Na koniec chciałbym jeszcze raz skrytykować Gazetę Wyborczą (absolutnie najgorsze źródło recenzji filmowych), w której napisano, że „Dwie Wieże” to w zamierzony sposób film antywojenny. Wojna to zło i cierpienie, i tak została przedstawiona. Ale próba wyczytywania z filmu jakichś specjalnych przekazów jest moim zdaniem nadużyciem. Miłość Arweny i Aragorna. Nie zgodzę się z Prezesem – dialogi były lepsze niż w „Ataku Klonów”. Ale niewiele lepsze. Jackson mógł lepiej rozegrać to rozdanie. Największym kiczem była jednak podróż Aragorna rzeką i jego „wskrzeszenie” przez Arwenę. Sceny te zostały dokręcone na końcu. Szkoda, że Jackson zdążył. Chciałbym poruszyć jeszcze kwestię, która mnie najbardziej zbulwersowała. Jak z Gimliego można było zrobić takiego niezręcznego kmiotka? Dotąd humor pasował do krasnoludów – „Nobody tosses a dwarf” stało się znanym powiedzeniem. I w miejscach, gdzie Jackson się tego trzyma („toss me”), jest zabawnie. W innych niestety nie (zrzucenie z konia, uwaga o podstawieniu skrzynki na blankach). Temu filmowi nie był potrzebny ani C-3PO, ani Jar Jar Binks. Dlaczego w takim razie się tam znalazł?
Nauczeni doświadczeniem z pierwszej części, rozważmy, jakie sceny znajdą się w rozszerzonej wersji. Mam kilka swoich typów: historia Smeagola (klatki z tych scen były już widziane), narada Entów, rozbudowane sceny walki. Sceny, które mam nadzieję, nie będą rozbudowane: wątek Arwena Aragorn. Na podsumowanie niech wystarczy to: nie mogę się doczekać powtórnego pójścia do kina. Od Autora: Tak zakończoną recenzję wysłałem do Michała i zostałem skrytykowany za to, że przez cały artykuł krytykuję film, po czym nie mogę się doczekać powtórki. Widocznie jest to zboczenenie zawodowe. Tak więc postaram się poprawić:
Film zachowuje wszystkie atuty swojego poprzednika: piękne pejzaże, świetne kostiumy i charakteryzację, nastrój eposu. Zastosowane skróty i zmiany w fabule oddają ducha powieści, jeśli nie dokładną treść (choć TTT robi to gorzej niż pierwsza część). Film mogą też spokojnie oglądać „laicy”, nie pogubią się w fabule. Podejrzewam też, że podobnie jak w przypadku pierwszej części – dopiero wersja reżyserska wyjaśni wszelkie wątpliwości fanów. Nie oszukujmy się. Nie ma aż tak wielu dobrych filmów fantasy, a tym bardziej dobrych (i wiernych duchowi oryginału) adaptacji książek. Nic, tylko obejrzeć (po raz drugi).
Ceti
„Władca” po amerykańsku
Wczoraj wieczorem wybrałem się w końcu, by zobaczyć drugą część „Władcy Pierścieni” nakręconą przez Petera Jacksona. Muszę tu nadmienić, że nie jestem zagorzałym fanem Tolkiena, a jedynie umiarkowanym jego wielbicielem. Poszedłem więc do kina, by obejrzeć film, a nie po to, by paść na kolana i oddać hołd dziełu mistrza. "Drużyna Pierścienia" podobała mi się i muszę przyznać, że oczekiwałem z niecierpliwością dalszych przygód Froda i jego kompanów. Czy warto było czekać? Przeczytajcie sami. Nie mogę powiedzieć, by druga część przewyższała maestrią "Drużynę Pierścienia". Film jednakże trzyma poziom swojego poprzednika i nie sposób odmówić mu profesjonalizmu i wysokiej jakości wizualno-artystycznej. Szczególną uwagę przyciągają imponujące i rozległe sceny bitewne. Zapierają dech w piersiach i są bardzo krwiście realistyczne. Choć wiemy, że duże partie były wygenerowane komputerowo, nie odczuwa się tego podczas oglądania. Najazdy kamery z różnych stron i pokazywanie panoramy bitwy o Helmowy Jar z lotu ptaka nadały o dziwo jeszcze większego realizmu tym nieprawdopodobnym obrazom. Wirtuozeria i rozmach, z jakim nakręcono czy też stworzono sceny walki, nie ma sobie równych w historii kina. Może jedynie "Braveheart" nie ustępuje pola pod tym względem.
Na wielką pochwałę zasługuje to, jak reżyser poradził sobie z opowiadaniem rozczłonkowanej przecież fabuły. Po tym, jak Drużyna Pierścienia rozpadła się, obserwujemy trzy oddzielne historie pokazane w jednym filmie, śledzimy losy trzech grup bohaterów. Jacksonowi znakomicie udało się połączyć te trzy opowieści w jedną spoistą całość, która jest zarazem dość przejrzysta i trudno się raczej zgubić oglądając pierścienne perypetie. Zupełnie nieprawdopodobnym zjawiskiem w tym filmie okazała się postać Golluma. Wygenerowany całkowicie komputerowo Gollum bije na głowę (wybaczcie mi fani SW) Yodę i innych komputerowych poprzedników występujących do tej pory w "żywych" filmach. Jest to niewątpliwie jedna z największych ciekawostek tego widowiska, i jakże realna. Mamy jeszcze żywe, chodzące drzewa, Orków dosiadających wierzchem spotworniałych, złych wilków zwanych Wargami i wiele innych rzeczy, których nie sposób opisać, bo i nie da się trzech godzin filmu streścić w kilku zdaniach. Czy warto było czekać? Myślę, że tak. Widowisko jest dopracowane w każdym calu i każdej sekundzie celuloidowej taśmy. I nie ma się co dziwić, skoro Jackson poświęcił kilka lat swojego życia, by stworzyć to dzieło. Czas spędzony na pisaniu scenariusza, kręceniu samego filmu, jak i późniejszym dopracowywaniu każdego detalu przy montażu i post-produkcji. Na pewno nie były to lata stracone i dały niebanalny efekt w postaci filmowej trylogii, z której miałem szansę widzieć już dwie części. Szkoda tylko, że na zobaczenie następnej przyjdzie poczekać rok.
Tomek Karpiński (www.gildia.com)
Czarne myśli
To była premiera z dawna oczekiwana. Na północny seans w Kinopleksie przybył liczny zastęp GKF - z Prezesami, ich Małżonkami, zastępcami prezesów, funkcyjnymi, i oczywiście zwykli członkowie. Zajmowaliśmy chyba 25% wszystkich zajętych miejsc, atmosfera była więc gorąca. Szkoda tylko, że Tandi złośliwie dała nam miejsca najbardziej skrajne.:) Światła wreszcie zgasły i zaczęło się... Osobiście poprzeczkę dotyczącą własnych oczekiwań postawiłem bardzo wysoko. Pierwsza część filmu, ta sprzed roku, powaliła mnie na kolana, a z uwagi na mój tolkienowy fundamentalizm i dość szczegółową znajomość Śródziemia i jego historii, było to dosyć trudne. Oczekiwania dotyczące „Dwóch Wież” były więc ogromne. Dlaczego więc po dwukrotnym już obejrzeniu zmagam się z czarnymi myślami, jak Gandalf w Fangornie przed spotkaniem z Aragornem i innymi? Każdy z nas będzie miał inne zdanie co do tego filmu. Jednemu podobało się to, drugiemu coś zupełnie innego, trzeci stwierdzi, że wszystko było do dupy. Ja odczuwam niedosyt i jestem trochę zawiedziony. Niestety!
Są wątki, sceny po prostu doskonałe: przedstawienie postaci Golluma, jego wewnętrznej walki samego ze sobą, Gimlego z typowo krasnoludzką rubasznością, sceny, które nazwałbym krajoznawczo-opisowymi: np. Wrota Mordoru (dwa Olog-hai otwierające bramę to mistrzostwo świata), Rohan z dworem w Meduseld (jaka wspaniała dbałość o szczegóły!) itp. Enty robią wrażenie, choć muszę ten film obejrzeć jeszcze kilka razy, by bardziej się do nich przekonać. Pewnie, sceny batalistyczne wciskają w fotel. Postać Króla Aragorna II, spoczywającego na marach w Minas Tirith i opłakiwanego przez Arwenę, bardzo wzruszająca. Ale odniosłem wrażenie, może mylne, że film momentami ciągnie się jak gumka w majtkach, są dłużyzny, i choć jestem jeszcze w stanie zaakceptować zmianę w scena-riuszu dotyczącą elfów w Helmowym Jarze (tylko co tam robiły posiłki z Rivendell pod dowództwem Haldira z Lorien, i czemu ten elficki oddział kojarzył mi się z armią z filmu „Atak Klonów”?), to kompletnie nie rozumiem wątku Aragorna z Arweną (czy ona podąża już ku Szarym Przystaniom? Czy zakochani jednak zerwali ze sobą? Czy Strażnik zauroczył się w Eowinie, która przy córce Elronda wygląda jak muł przy maerasie?), i nie za bardzo kupuję pomysłu Faramira, Froda i Sama w ruinach Osgiliath. Dlaczego Drzewiec i hobbici idą, idą i dojść nie mogą? Gdzie, na Mordor, znajdował się ten tajemniczy prom w ruinach Osgiliath, który przewoził Froda i Sama z jednego brzegu na drugi? No i ten płonący ent, który tak spektakularnie nurkuje w Orthanku, by ugasić na sobie płomienie! Odnośnie Legolasa zaś, po-wiem tak (wiele ostatnio nasłuchałem się negatywnych opinii o jego zachowaniu i mimice twarzy, zwłasz-cza w stosunku do Aragorna): zostawcie go w spokoju. Jest synem króla Thranduila, Elfem, może one tak mają. (To żart, oczywiście). Ale z tym zjazdem na tarczy w Helmowym Jarze to było przegięcie. I tak zresztą trzeba poczekać do grudnia, bo wtedy ukaże się wersja reżyserska na dvd i ostateczną wartość TT poznamy dopiero wtedy. Pocieszam się też tym, że kinowa wersja „Powrotu Króla” trwać ma cztery godziny, wersja płytowa aż pięć!
Murazor
Wieże niezdecydowania
Chciałbym wtrącić swoje trzy grosze do dyskusji na temat „Dwóch Wież”. Zapewne wszyscy już mieli okazję obejrzeć najnowsze dzieło Petera J. i mają na jego temat własną opinię, ale jako że Polacy są narodem kłótliwym, nigdy nie przepuszczą okazji by przeczytać, co sądzą na dany temat inni, by później dać wyraz swojej dezaprobacie dla ich ignorancji oraz braku trzeźwego (tudzież nietrzeźwego) spojrzenia. Dajmy więc szanownym rodakom szansę. ;-)
Po obejrzeniu filmu należy zadać sobie pytanie – dla kogo jest on przeznaczony? Czy jego podstawowym odbiorcą może być fan książkowego oryginału, znający na wyrywki co lepsze dialogi, potrafiący godzinami dyskutować na temat strategii kampanii Sarumana przeciwko Rohanowi i marzący o przeniesieniu się do Śródziemia? Na pewno nie. Odstępstw od fabuły i ducha powieści jest zbyt wiele, by uniknąć zdegustowanych komentarzy, nie rekompensują ich bajeczne plenery i scenografia, wzorowane na ilustracjach najlepszych grafików. W takim razie drugi biegun – czy to jest film dla „homo popcornicus”, uśrednionego w sondażach marketingowych bywalca kin, pamiętającego jedynie ostatnie pięć obejrzanych filmów i szukającego rozrywki prostej jak kolejny „James Bond”? Nie, zdecydowanie nie. Za mało humorystycz-nych wstawek, zbyt skomplikowana i chao-tyczna intryga, gąszcz nowych postaci, które giną, zanim zdążymy się z nimi w najsłabszy choćby sposób zidentyfikować... Tego typu wyliczankę można kontynuować długo. Dla-czego tak jest? Z tego filmu po prostu promieniuje uczucie niezdecydowania. Na niekwestionowa-nej pierwszej pozycji jest niezdecydowanie twórców – odnoszę wrażenie, że im dłużej Peter Jackson przesiaduje nad stołem montażowym (a ma tego czasu zdecydowanie więcej niż przeciętny reżyser), tym bardziej waha się, co właściwie wyciąć, a co zostawić. Jakieś przykłady? Wątek Faramira jest niemiłosiernie okrojony – biedny syn Namiestnika jest właściwie marionetką, karykaturą książkowej postaci, na koniec dając się przekonać Samowi (!) do puszczenia Froda wolno. Wątek pościgu za Orkami jest tak krótki, że nawet nie zauważyłem, kiedy się skończył, Eomer zresztą opuszcza Aragorna i jego towarzyszy bez chwilki zawahania, jakby miał przed oczami reżysera krzyczącego „Szybciej, nie ociągać się, cięcie!”.Wygląda to jak zgniły kompromis – zostawmy ważniejsze postaci i szczątkowe wątki, żeby fani się nie czepiali, a dla przeciętnego widza dodamy rzucanie krasnoludami na odległość i trochę miłosnych uniesień (tak purytańskich zresztą, że nawet konserwatywny profesor Oxfordu z początku ubiegłego wieku nie poczułby się zażenowany).
Druga i moim zdaniem ważniejsza sprawa to niezdecydowanie bohaterów. Wszystkie postaci, może z wyjątkiem Gandalfa, miotają się w jakiejś schizofre-nicznej męce. Za przykład niech posłużą interakcje pomiędzy Theodenem, Aragornem i Legolasem. Czy walczyć z Sarumanem? Czy walka ma sens? Schronić się w Helmowym Jarze czy może wyjechać na otwarte pole? Zostać z królem czy ruszyć dalej (ciekawe gdzie, bo Frodowi pomóc się już nie da...)? Ojejku, chyba za chwilę nas pokonają, może zostawmy te kobiety i dzieci, a sami uciekajmy w góry... Panie reżyserze, miej Pan litość! Theoden to król, a nie jakiś polityk z Partii Zielonych! Do tego dochodzi irytujące uśmiercanie i wskrzeszanie wszystkich, których się da. Eomer bez zmrużenia oka przyznaje się do podwójnego zabójstwa hobbitów i spalenia ich zwłok („We spared none”, chyba jakoś tak to brzmiało), Frodo wpada kilka metrów w bagno, za chwilę Aragorn spada w przepaść (nikt go zresztą nie szuka, ładni mi przyjaciele)... Nie wspomnę o Arwenie, która już jedną nogą jest na statku. W najczar-niejszych wizjach widzę ją na czele oddziału Elfów wyciągającą Aragorna z jakiejś potwornej opresji w trzeciej części. Pominięcie J.R.R.T. na początku i przyznanie autorstwa reżyserowi nie jest bynajmniej przypadkowe – uważam, że duch książki w miarę, jak oddala się okres kręcenia filmu, stopniowo umyka jego twórcom. Peter J. i jego wesoła gromadka, czy to z własnej nieprzymuszonej woli, czy też zmuszeni na torturach przez złych producentów i dystry-butorów, poświęcając zbyt wiele czasu ciągłemu montażowi i manipulacji nakręconym materiałem gubią jednocześnie klimat powieści. Niestety, ostateczny efekt jest bardzo słaby – fani będą przeklinali odstępstwa od oryginału, a przeciętny widz wyjdzie skołowany i zirytowany, ewentualnie w skrajnych przypadkach znudzony. Znam kilka osób, które na seansie „Drużyny Pierścienia” po prostu zasnęły, na „Dwie Wieże” zaś nie pójdą – prosty efekt braku zainteresowania i słabego warsztatu. Osobiście czuję się oszukany, wiele z dialogów, które znam na pamięć, i wiele wątków zostało wypaczone, całkiem pominięte bądź okrojone (Wiec Entów, demolowanie Isengradu, kłótnia Eomera z Gimlim, pojedynek Gandalfa z Balrogiem, rozmowa Faramira z Frodem).
Zostaje widowisko, niezbyt spójne, choć momentami sprawnie zrealizowane, z ciągłymi momentami kulminacyjnymi (napięcie sięga zenitu mniej więcej co pięć minut), nierównym aktorstwem, z żenującą momentami reżyserią (te potworne zbliżenia twarzy – ludzie, tak się robiło kryminały i westerny w latach czterdziestych, a nawet wtedy bywało lepiej), na dodatek zakończenie jeszcze bardziej enigmatyczne, niż w części pierwszej, bo tylko dla jednego wątku. Na pocieszenie pozostają genialne krajobrazy i scenografia, wspaniałe stroje i niezły Gollum (jak ktoś ma co do tego wątpliwości, to wyobraźcie sobie, jak łatwo było tą postać kompletnie zepsuć – dla tej ekipy to nic trudnego). Zła to wróżba dla trzeciej części.
Można się pokusić o kilka przepowiedni co do treści „Powrotu Króla”: odwiedzin u Sarumana nie będzie, bo po co, dla przeciętnego widza jest jasne, że i tak nie da się go przekonać do niczego dobrego, a groźny już nie będzie. Theoden ruszy do Gondoru, żadnych dzikich ludzi i sekretnych ścieżek nie będzie, po prostu spotkają się z Aragornem na Polach Pelennoru - oby nie było tam także Elronda, Arweny i Galadrieli z mieczami w dłoniach... chociaż czemu nie, przynajmniej pomoc niezapomnianego Agenta Smitha byłaby naprawdę warta rozważenia... Wątek konfliktu Denethora z synem został właściwie zarżnięty w „Dwóch Wieżach”, więc po co go ciągnąć dalej. Aha, nie spodziewałbym się bitwy pod Czarną Bramą – za trudno jest ją wytłumaczyć w tym prostym świecie, zresztą tak niezdecydowana ekipa bohaterów nie będzie nawet w stanie ustalić jednej marszruty dla wszystkich wojsk. No dobra, dosyć tego czarnowidz-twa i narzekań, i tak wszyscy zobaczymy kolejną cześć na pokazie przedpremierowym, ewentualnie dzień później. Ja osobiście czekam na wersję przedłużoną całej trylogii, może będzie spójniejsza i mniej kontrower-syjna, skierowana bardziej do fanów gotowych wydać kilkaset złotych na kompletne kilkunastopłytowe wydanie? Taką przynajmniej mam nadzieję.
Falki
IGKF