Zstąpienie

Antoni Kwapisz
06.09.2015

Jak ranny borsuk, który broni swojej nory przed napadem rozeźlonych ryjówek, stałem i ryczałem. Ryczałem, a żyły owinęły się wokół mojej twarzy, zaś przekrwione oczy chciały wyskoczyć z orbit ii połączyć się z gwiazdozbiorami niebios. Mój głos niósł się i odbijał echem w mieście śmieciarzy, a gdy już umilkłem – z ciszy wybrzmiało echo mojego krzyku, wskazującego na głód wiedzy:
– Gdzie Ona kurwa jest?!....
Parę godzin wcześniej mój brat też nie wiedział, nie powiedział
– A ja wiem, chyba nie wiem, starzy jakoś wyrzucili chyba, w ‘92 albo w ’85. No wiesz, jak jest,
przecież wiesz, nie, no no, tak, o! Wiesz jest, Wall Street mam na głowie, a ty chcesz, żebym w traumatyczne
dzieciństwo wracał, przecież nie chcę, nie...
– Hej, skup się. Kto ją wziął??
– Nie wiem, no bo ja wiem, weź mi oddaj konsolę, nie trzymaj jej tak, tam w dół jest tak daleko...
Nie mam skłonności do przemocy. Jestem zwykłym kolesiem – lubię piwo i telewizję. Praca,
kobieta, dzieci – to moja codzienność. Dzieci, prawda, nieślubne, za to chowane w dostatku. Ale pracy nie
znosiłem, i kiedyś powiedziałem: adios! I nawet posadka arcybiskupa mnie nie skusiła...
– Gadaj, kto ją wziął, bo wyślę twoja ukochana japonkę na spotkanie ze stwórcą!
Przez chwile patrzył niedowierzając:
– Producentom? Do Japonii?
– Nie z tym, łomie!
– No, śmieciarze wzięli, no! Przestań, kto inny. Kosmici?
– Śmieciarze. Dziady. Więc to oni. Wiedziałem!
– To po co mnie terroryzowałeś!?
– Rewanż za dzieciństwo.
Śmieciarze. Otaczali mnie, uzbrojeni w każdy toksyczny odpad wydalony przez ludzkość. Mam tu na
myśli tę kosmiczna rasę rozbitków, co żyje z nami od początków cywilizacji. Nie przedsiębiorców
komunalnych.
– Oddajcie mi Ją, gnoje! Bo użyję TEGO!
Dobyłem mojej tajnej broni. Nie była niestety zbyt okazała – ot, fioleczka z różowym płynem.
I nawet poły płaszcza nie rozwiały się dramatycznie. A wcześniej prawie skręciłem kark na stosie skórek
od kota. Po prostu nie mój dzień. Ale szantaż zadziałał. Nigdy nie lubiłem finezji.
Niejeden balet powinien brać lekcje u śmieciuchów, którzy płynnie rozstąpili się przede mną,
jakbym miał na imię Abraham. Rozdziawione parchate pyski śledziły każdy ruch mojej ręki, gdy zbliżałem
się do „pałacu” króla.
Nadgniły knypek o spojrzeniu niedorobionego intelektualisty. Ale rozumieliśmy się doskonale. On
też był niepocieszony, że tu jestem.
– Ale ja naprawdę nie wiem, o co tyle problemu. Odstąpcie, chłopcy! Ucieleśniamy wasz ukochany
recykling, drogi Orfeuszku #202!
– śe niby on wtedy do was zstępował?
– Tak, tak – trochę się wystrój zmienił, ale generalnie to samo. Usiądź, może się czegoś napijesz?
– Dobra, bez przymilanek. Dajcie mi ją.
– A tradycyjna zgoda bogów, epickie zadania, bohaterstwo?! Łamiesz zasady! Łamiesz mi serce!
– Musi wam wystarczyć fiolka z bakteriami. Uważają, że jesteście bardzo smaczni.
Bakterie cicho popiskiwały [Pisk], skrobiąc łapkami o szkło. Słodkie.
– A nie chciałbyś może wziąć jej z sobą i wrócić do domu?
– Nie- ee... Myślę, że im się tu podoba i że zaraz wypuszczę je na spacerek.
[Pisk pisk pisk piisk!]
Zielony pot spływał mu po skórze delikatnej jak kaktus.
– No, spokojnie. Wiesz, tak oddać ci Jej – to nie możemy. Może wystarczy ci parę zapomnianych
sekretów? Np. lokalizacja Atlantydy, lekarstwo na AIDS, czy kamień filozoficzny. I nirvanę zrób- to- sam,
– Ni!
– Zbawienie ludzkości?
– Fuu, proszę cię!
– No cokolwiek, no! Tylko nie wydzieraj nam Jej, daj się przekupić! To takie złe dla mitu...
GKF # 238 23
– Spierdalaj!
Ta cięta riposta wytrąciła go z równowagi – dopiero po chwili zamknął japę, zmienił kolor na
bakłażana z ospa i zabulgotał:
– Jeśli nas zmusisz siłą, złamiesz Pakt.
– Jaki znowu pakt?
– Pradawny!
– Nie wymądrzaj się. Fiolka mnie świerzbi.
– Podpisał go Karol Młot i Wyspich III, ówczesny Cesarz Wszechodpadów. Wy nam oddajecie
swoje odpadki, nikt nie wchodzi nikomu w drogę. Jak nie – zniszczymy ludzi szczując was bobrami. Tak
w skrócie.
– Nie boję się bobrów.
[PISK!]
– Aha... No cóż...
Toczyłem się ciągnąc za sobą wózek z moją ukochaną. Procedura stara jak świat – idź i się nie
oglądaj, nie słuchaj szeptów, odłącz ciekawość. Szepty w końcu nadleciały, ale jakoś tak bez
przekonania... Może wielu przeszło tędy ze słuchawkami na uszach i nie chciało im się wysilać...
„weź jej pilnuj, taki kraj, że ktoś ją zajuma i będzie szantażował, odsyłając po kawałeczku, ja bym
pilnował...”, spójrz, spójrz, spójrz, czy cię nie wykiwali, ojej – ale ładna, ale szkaradna, hej, hej, hej,
akuku! Ty, dawaj wózek! jestem twoim teściem, Henryku!”
I tak dalej. Nie odwróciłem się ani razu. Nic mnie nie było w stanie omamić.
Ale jeden raz, jeden jedyny było blisko. Teraz, po tylu latach, na łożu śmierci, mogę to wyznać
Coś w mojej duszy zadźwięczało. I o włos. I bym się odwrócił. Pamiętam ten głos jak dziś –
„kiełbaskiii, KIEŁBASKI w moim mózgu!!!”
Nie mogę patrzeć na kiełbaski. Nie mogę mówić o kiełbaskach. Nawet o koszernych kabanosach.
Nie wiem, ile zajęła mi droga; była równie przyjemna, jak spacer w moskiewskim metrze
w godzinach szczytu. Minąłem kominy spalarni – rogatki królestwa. Ciekawe, czy śmieciarze zostaną także
ostatnim królestwem na świecie, kiedy ludzie już z tego zrezygnują i wyrzucą na śmietnik historii?
Otępiały przetoczyłem się jeszcze paręset metrów. Dopiero potem coś w moim mózgu zaskoczyło –
i powoli odwróciłem się. Była tam, leżała na wózku, bezbronna jak eterowy ćpun. Moja ukochana.
Marzenie młodości! A teraz stara, zakurzona, zdarta.... Zupełnie nie pasowała do barwnego ideału moich
wspomnień. Deskorolka.
Stałem i gapiłem się na nią tępo. Czemu? Przecież nie odwróciłem się, dopełniłem rytuału – no,
może na początku ich poszantażowałem nieładnie, ale chyba mi wybaczyli... Była taka, jak powinna być.
Po upływie tylu lat.
Wziąłem ją do rąk – wypłowiały pomarańcz nijak się miał do braw mojej młodości. Nie oszukali
mnie: oddali mi to, co chciałem, a konfrontacja z marzeniami – to nie ich sprawa. Nie da się wrócić do
niektórych rzeczy...
Postawiłem deskę na asfalcie i zaskrzypiałem parę razy kolkami. Wycelowałem w centrum miasta.
Niemiłosiernie trzeszczała pod moim ciężarem. Przyznam, ciut przytyłem. Niektórych rzeczy nie da się
wskrzesić... Czasem trzeba zacząć nowe. Tak oto rozmyślałem, I dopiero po chwili zauważyłem, że deska
rozpędza się w dół zbocza.
I, po raz pierwszy od lat, modliłem się. O, jak żarliwie! O, z jaką weną! Z głównych religii
monoteistycznych przebrnąłem przez wszystkie kulty; i mniejsze wyznania, dojechałem do bóstw Egiptu;
i pewnie wkrótce doszedłbym do peanów na cześć Pramatki. I paru własnej inwencji – ale kto by miał na
to czas, pędząc na rozklekotanej desce do centrum ruchliwego miasta po 30 latach nicnierobienia
i problemami z lumbago...
Postawiłem na unifikację modłów.
– AAAAAAAAA!
Deska pękła i, ze zgrzytem krzesząc iskry, przejechałem kawał drogi nim wykatapultowało mnie –
i już się chciałem relaksować oglądając powtórki z całego mojego życia. Traf chciał, że wylądowałem
w wielkim stosie worków na śmieci. Śmierdząco, ale miękko. Cała ulica zawalona była śmieciami,
wszędzie latały muchy i bił odór. Na słupach zwisały ogłoszenia o strajku śmieciarzy w związku z Bleble.
Hmm...
Whatever.
Przeżyłem terapię szokową. A obok był skateshop. Może to jednak mój dzień. Yo yo.
Wiktor Maciek

GFK, luty 2009

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie