Alicja w Krainie Czarów - film fantastyka

Maciej Piwowski
07.09.2015

BUTRON W KRAINIE DISNEYA

Tytuł: Alice in Wonderland
Produkcja: USA, 2010
Gatunek: Dla dzieci
Dyrekcja: Tim Burton
Za udział wzięli: Ci co zawsze, Mia Wasikowska, Anne Hathaway
O co chodzi: Alicja wraca na starość do Krainy Czarów

Jakie to jest:

Cmdr JJA: Nie będę ściemniał: z Alicji czytanej za dzieciaka pamiętam mało (w sumie więcej z bajki na winylu) – ale uznałem, że na tyle dużo, bym nie musiał przypominać sobie lektury przed obejrzeniem filmu Burtona. Efekt tego był taki, że po seansie musiałem zapytać Lorda New Age (który lekturę sobie właśnie przyswoił), czy to wszystko na pewno było w książce.

Lord New’Age: Jako że jestem jedynym z Zakazanoplanecian, który na krótko przed seansem przeczytał dwie wiadome książeczki L. Carrolla – zostałem oddelegowany do napisania paru słów o fabule filmu. Jak było? Źle było! Tima B. wielbię, ale z kina wyszedłem na tego pana mocno wkurzony. W domu troszkę ochłonąłem, sprawdziłem na IMDB „kto i co”. Może to nie Burton mnie wkurzył, a pani Linda Woolverton, autorka scenariusza? Woolverton pisała już do kreskówek Disneya, debiutowała przy serialu Ewoks – i jej poziom pojmowania zatrzymał się najwyraźniej na poziomie tych produkcji.

Język "Alicji" rządzony jest gramatyką snu i rytmem snu: przenikanie, zwalnianie, powtórzenia, nagłe zmiany tempa, monotonia i następujące tuż po niej porwane strzępki widzenia: wszystko to dotyczy w jednakowym stopniu struktury akcji i języka.
Maciej Słomczyński we wstępie do „Alicji w Krainie Czarów”.


Cytowana powyżej myśl jest Lindzie obca; a szkoda, bo fabuły tych książeczek to popierdolone freakshow, kalejdoskop szalonych epizodów wyrywających się logice, nie zaś prosta historyjka o dziewczynce w Neverlandzie. A właśnie takie coś serwuje nam omawiany film: zwykłą logiczną fabułkę, gdzie po A jest B, a 2+2=4. Historię wykastrowano z onirycznej konstrukcji, w której nie obowiązywały prawa jedności czasu, miejsca i innych miar.

Przykład: W oryginale tylko pozornie zasady Drink me/Eat me rządzą rozmiarami Alicji: czasem jest za mała, chwilami za duża, a czasem jest w sam raz – i sama nie jest tych zmian świadoma. W filmie mamy ściśle określone prawidła, napój i ciasteczka mają swoje nazwy, działają in plus, in minus – i tyle. W efekcie cała magia zostaje zniszczona, niczym w podręczniku do Zewu Cthulhu, gdzie niewyobrażalnych Przedwiecznych przedstawiono z pomocą statystycznych tabelek. Koniec przykładu.

JJA: Można z czystym sumieniem powiedzieć, że moje wstawki w recenzji niniejszej są mocno niekompetentne literacko. Ale mimo to Alicja w Krainie Czarów jakoś nie kojarzy mi się z LotRowskimi bitwami, mega questami i szukaniem miecza – a wokół tego kręci się właśnie Alicja Burtona. Jak każdy wie, tenże film jest niejako sequelem książek i odnosi miejsce w momencie, gdy Alicja jest już właściwie dorosła i ma się zara hajtać. Jest oczywiście (słusznie) przekonana, że wszystkie klasyczne przygody jej się śniły i nie zaprzątają one zbytnio jej umysłu – poza wykształceniem mocno buntowniczego nastawie-nia do otaczającego ją porządku społecznego. Przejawem tego porządku jest właśnie przyjęcie zaręczynowe, podczas którego, w krytycznym momencie, pojawia się nawiązujący do Matrixa Biały Królik i zabawa zaczyna się od nowa – tym razem, jak się okazuje, w realu. Dalsza akcja czerpie głównie z Krainy Czarów z lekką domieszką Drugiej strony lustra (o ile Wikipedia dobrze mi służy).

Sama koncepcja jest nawet OK – zwłaszcza kiedy na szczątkowych retrospekcjach widzimy, jak zmieniła się Kraina Czarów od czasów wizyty młodocianej Alicji. Jednak Pan Burton zakłada, że generalnie wszyscy znamy tę Krainę i tamtejsze postacie; nie fatyguje się więc, żeby je specjalnie wprowadzać: Tak wyglądają w moim wykonaniu kolorowe grzyby, tak Kapelusznik, a tak Królik – fajne nie? Nie mamy tu cienia jakże pożądanego samozachwytu nad scenerią czy postaciami, znanego chociażby z Big Fisha czy nawet Nightmare Before Christmas. Tutaj reżyser jakby sam zdawał sobie sprawę, że designerskiego przełomu nie ma – dostajemy dokładnie taką burtonowską Alicję, jakiej możemy się spodziewać, więc nie ma się co rozwodzić. A sam Wonderland jest taki tylko z nazwy – tak naprawdę ani nas, ani samej Alicji nic tu nie zadziwia. I nie chcę powiedzieć, że design ten jest kiepski; zapewne jest to najlepszy design w dotychczasowych ekranizacjach Alicji – ale nie zmienia to faktu, że jest bardzo burtonowski i przewidywalny.

LNA: W obu książkach brak tradycyjnej fabuły, jak już pisałem, jest to ciąg epizodów. Rozumiem, że – aby film trzymał się kupy – trzeba było to zmienić; ale dlaczego zamieniono siekierkę na kijek? Filmowy świat snu jest wonder tylko dlatego, że fauna i flora gada dziwactwa na tle dziwacznego krajobrazu, bez problemu można by ją zamienić na jakiekolwiek inne bajkowe uniwersum. Gdzie gwałtowne zmiany lokacji? Gdzie genialne książkowe dialogi, cudowna zabawa słowem? Dlaczego dyskordiański turniej krokieta zamieniono na jakieś trywialne nudziarstwo ze związanym jeżem? Może chodziło o to, że Alicja dorosła, więc Kraina Czarów znormalniała? Może są w filmie ukryte jakieś wskazówki dla tej tezy; ale w takim razie muszą być ukryte bardziej, niż prawdziwa tożsamość Deckarda w BR, bo ja ich nie widziałem. Zresztą cały wątek wchodzenia Alicji w dorosłość jest cholernie powierzchowny, całkowicie olano jej seksualność, jakiekolwiek iskrzenie między nią a Kapelusznikiem zredukowano do krótkiego dialogu w finale. Nie znajdziemy tu również nic o utracie dziecięcej fantazji, nic o nerdowskim strachu przed dojrzałością. Po kiego nam ta dorosła Alicja?

Alicja została sprowadzona do Wonderlandu przez jego mieszkańców, by wykonać pewną misję. Dlaczego Alicja jest The Chosen One? Tego się nie dowiemy. Dlaczego Wonderland zszedł na psy (a raczej na czerwone serca) – o tym też nie wiemy zbyt wiele. Fabuła filmu to sprawna historyjka, za którą nic niestety nie stoi. Są tam świetne sceny (lot w głąb króliczej nory), ale co z tego? Pewnie to wszystko sprawdziłoby się, gdyby był to film pt.: Czesia w Srajdusiowie, a nie adaptacja jednej z ulubionych książek Alistaira Crowleya, wielopoziomowej układanki, przeznaczonej jednocześnie dla dziecka, jak i dla wyrobionego czytelnika.

JJA: Siłą rzeczy trzeba porównać Alicję do poprzedniego disneyowskiego Burtona – czyli Nightmare Before Christmas (o ile można go nazwać filmem Burtona). Niestety, brak tu świeżości, którą Nightmare tryskał, brak lekkiego hardkoru – Alicja jest bardzo disneyowska i mocno infantylna, a jedna scena z obciętymi łbami to niestety za mało, by poprawić ten wynik. Tim najwyraźniej dał się zniewolić przez Myszę, bo raczej jego ostatniej twórczości ciężko zarzucić infantylizm (Sweeney Todd), czy prostactwo dramatyczne (Big Fish). Na tym tle Alicja wypada więc bardzo sztampowo i grzecznie; pracowicie marnując cały potencjał, jaki tkwił w koncepcji powrotu do Wonderlandu. Nie wspomnę już o scenie tańca Kapelusznika, która może śmiało konkurować z imprezką w Zionie o miano najbardziej żenującej sceny tanecznej w dziejach kina.
Głównymi postaciami w filmie, jak nietrudno się domyśleć są Pan Depp i Pani Burton. Na szczęście nasza rodaczka daje radę jako Alicja – i jej rola to właściwie najlepsze, co można powiedzieć o filmie. Zabawnie wygląda zderzenie jej buntu z pożądaną rzeczywistością Krainy Czarów i, może poza scenami batalistycznymi, ogląda się to dobrze. Crispin Glover jako Walet Kier też się jak zwykle sprawdza (i najwyraźniej już mocno zasmakował w swoich rolach drugoplanowych kina 3D). Małe cameo Christophera Lee również nie zaszkodziło.

LNA: Po Piratach z Karaibów zaufaliśmy Disneyowi; uwierzyliśmy , że kręcą tam nie tylko dla bachorów, że Burton będzie miał wolną rękę. Niestety, widząc w filmie myszkę muszkietera, dobrego psa gończego, oswojonego banderzwierza, Białą Królową zredukowaną do archetypu rodem z fabularyzowanych przygód Barbie – wiemy, że mocarze wytwórni kazali zrobić kolejną prostą bajeczkę i nic więcej. Nie jestem fanatykiem wymagającym, by adaptacja książki była jej totalnie wierna; nieraz bowiem udowodniono, że tak być nie musi. Ale każdy wielki utwór ma swoją esencję, która czyni go wielkim – i to ją należy we wszelkie przeróbki przelać. Ekipa Burtona/Disneya zapomniała o tym. Mamy Alicję, mamy Wonderland i jego mieszkańców – ale nie mamy tej szalonej, niepowtarzalnej oniryczności i cudownej alogiczności, które sprawiają, że dwie krótkie książeczki stały się cholernym kawałkiem historii Literatury.

JJA: Przerażające jest to, jak idealnie film wpisuje się w schemat burtonowskiej formuły sparodiowany w znanym filmiku, łącznie z muzą Elfmana „Tirli-tirli, bam-bambam”. I do tego to cholerne 3D, które w oglądaniu bardziej przeszkadza niż pomaga. Tak więc film cierpi na syndrom poziomej linii: nic strasznego – ale też nic takiego, co by się wybiło ponad przeciętność. Raczej kultu książki Carrolla ani klasycznej ekranizacji Wizarda of Oz nie powtórzy.

Ocena (1-5):
Obrazki: 5
Brak logiki: 1
Klima: 2
Fajność: 3

Cytat: You’ve lost your muchiness.
Ciekawostka przyrodnicza: Czyżby motyw „Alicja maleje, a suknia nie” nawiązywał do Alice in Wonderland – An X-Rated Musical Fantasy?

Commnder John J. Adams und Lord New’A
GFK

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie