Tytuł: Avatar Produkcja: USA, 2009 Gatunek: Rewolucyjny rysunkowy film dla dzieci Dyrekcja: James Cameron Za udział wzięli: Marcus, Uhura, Ripley, Ana Lucia, brat Phoebe O co chodzi: Pocahontas
Jakie to jest: Kiedy po czterech latach wyjętych z życia James Cameron wreszcie obejrzał swój film-cud – niewątpliwie był nie mniej ukontentowany niż Dżordż po pierwszej projekcji Mrocznego widma. I podobnie też jego wyczekiwane dzieło odbiera wyczekujący widz.
Jestem pewien, że każdy z czytelników naszego skromnego periodyku netowego [ZP – przyp. red. INFO] idąc na Avatara miał jakąś tam nadzieję, że film będzie reprezentował sobą choć ciut więcej niż proste story Pocahontas, które wynikało z trailera. Niestety – nic z tego! Jake zostaje Avatarem, żeby szpiegować Na’vi > Jake wdraża się w Na’vi > Bitwa > Koniec. I to cały film (sorry za spoiler).
Można sobie wyobrazić, jak Cameron sobie to wszystko wykoncypował. Miał zamiar załatwić sprawę tak, jak to zrobił z drugim trailerem: przytłoczyć widza wizualną i muzyczną epą, kompleksowym acz nienachalnym settingiem akcji, no i przede wszystkim designem Pandory, zaś dzięki 3D mieliśmy się czuć, jakbyśmy tam byli. Jednym słowem doznanie kinowe na nowym poziomie. A że fabułka i postacie do tego cienkie jak 1D – tego nikt nie zauważy.
Cameron – realizując swój plan, aby cały film oprzeć na zachwycie widza Pandorą – nacisnął całkiem dobre guziki; niestety, ponaciskał je źle. Kolorowy design fauny planety nie kojarzy się z niczym innym jak Pokemonami czy w ogóle bajkami dla dzieci.
Sama kultura Na’vi to tak prozaiczna kalka z indiańskich archetypów, że chyba Karol May daje Cameronowi kiwkę zza grobu. Planeciarne stwory są oczywiście bardzo fantastyczne, ale przypominają mi mocno wymyślone zwierzęta, które projektowałem w podstawówce na plastyce dorysowując nogi i oczy w dziwnych miejscach do istniejących zwierząt, a całość kolorując na fioletowo. Mówcie co chcecie – ale o ile militarny design Cameron ponownie załatwił wzorowo, o tyle ten organiczny to gigantyczny fail. Aż ciężko mi wyobrazić sobie, że ktoś, kto nakręcił Aliens i future war w Terminatorach, był w stanie zafundować nam taką żarówiastą pstrokaciznę. Oczywiście wszystko to można tłumaczyć wymogami efektów 3D; jednak obawiam się, że to raczej kolejna oznaka, iż Cameron zlucasiał i postanowił nakręcić bajkę dla dzieci.
Jednak kolorowe stworki to jeszcze pół biedy. Największy i najdziwniejszy zarzut, jaki można postawić filmowi Camerona to to, że jest on najzwyczajniej w świecie nudny. Początek w bazie i wprowadzenie do świata jest w miarę fajne; jednak w momencie rozpoczęcia etapu Pocahontas film zamienia się w pozbawioną fabuły serię scenek 3D prezentujących różne indiańskie stwory i obyczaje. Od tej chwili zaczynamy spoglądać na zegarek, zadając sobie co chwila pytanie „Kiedy ta bitwa?”.
Narracyjne powtarzanie oczywistości (zapewne ponownie skierowane do młodszego widza) nie poprawia tu wrażenia.
Drugi problem to postacie. Za nami są już czasy Aliens, kiedy mogliśmy z czapy wymienić wszystkich członków oddziału i powiedzieć, kto co robił w filmie – nawet ci, którzy nie mieli żadnych kwestii. Tutaj postacie drugoplanowe są tak cienkie, że głowa mała. Git, że płaski jak naleśnik jest kolega głównego bohatera Jar Jar, ale potencjalnie fajna postać pilotki Rodriguez to totalny zlew. Pani podejmuje w filmie kilka ważnych decyzji, ale skąd się jej one biorą i jakie jest jej nastawianie do całej tej zabawy – możemy się tylko domyślać. Fajnie, że zarzut niedorobienia przylega nawet do postaci naszego głównego kolesia, Jake’a Sully. Jak mamy rozumieć – jego motywacja początkowo obraca się wokół odzyskania sprawności w ciele Avatara; jednak tak naprawdę jego kalectwo nigdy nie jest w sensowny sposób podkreślone. Gość momentami sprawia wrażenie, że całkiem dobrze się czuje na wózku i nie ma specjalnego doła z tego powodu. Pomijam też absolutną olewkę jego relacji ze śp. bratem, którego zastępuje na Pandorze. Bawią za to jego mądrości dorsza i paremie wygłaszane w postaci narracji do widza – film byłby lepszy, gdyby je sobie darować.
Na szczęście jest kilka postaci, które mają filmowe ręce i nogi. Jest to naturalnie np. ukochany przez wszystkich płk Quaritch, który jest tu wcieleniem wszystkich twardzielskich wzorców wojskowych z historii popkultury i ma kilka niezłych scen, w których tego dowodzi. James postarał się też o przyzwoitą postać dla Weaver, która dodatkowo fajnie zmienia swoje nastawienie po przepięciu do Avatara. Salut też dla kolegi Ribisi, którego fajnie jest zobaczyć jako korporacyjnego gnoja z fajnymi tekstami.
Gadając o Avatarze nie sposób nie nawiązywać do Aliens, bo chyba dla każdego jest oczywiste, że bez tego klasyka Avatar by nie powstał (a przynajmniej nie w tym kształcie). Jak wspomniałem – masturbacja militarna jest bez zarzutu: dropshipy, mega dropshipy, roboty walczące na broń palną i noże, typowe „centra operacyjne”, których designu Cameron nie zmienił właściwie od czasów T2, maszyny budowlane – to widoczne znaki rozpoznawcze tego pana. Fajne jest nawiązanie do nurtującego od lat fandom problemu „Czy misja marines na LV-426 była na usługach korporacji, czy państwowa”. Miło też, że James pomimo swojej inspiracji i zachłyśnięcia mangą potrafi przekładać mangowe idee na całkiem zachodni technologiczny design. Cameron osiągnął zresztą już chyba etap Tarantino wstawiając do filmu masę innych autonawiązań: T1, T2, True Lies, Titanic. Chwała mu zatem za to, że chociaż przez część filmu czujemy jego dawną rękę mistrza. Oczywiście widać ją też podczas finałowej „matki wszystkich bitew”: choć dla każdego normalnego widza bitwa „prymitywy vs. technologia” jest z definicji mało atrakcyjna – w tej scenie Cameronowi z grubsza udało się osiągnąć efekt, który powinien mieć cały film (wizualno-muzyczny overload pozwala nawet z przyjemnością oglądać tę wadliwą koncepcyjnie wizję).
Bitwa, w odróżnieniu np. od dzieł Lucasa, wyreżyserowana jest w sposób logiczny i zrozumiały dla widza, gdyż ten cały czas wie, co się dzieje, który z bohaterów gdzie jest i co robi. Nie zmienia to faktu, że jej struktura dramatyczna jest dość prostacka, no ale to film dla dzieci w końcu. Natomiast całe niby-ekologiczne przesłanie filmu wali już mangą na kilometr. Osoby, które grały w FF7 albo chociaż widziały film Final Fantasy będą kręcić z niedowierzaniem głową – tutaj niestety transplantacja wschodnich idei na sposób
amerykański nie odbyła się już tak bezboleśnie.
Technicznie film jest, można by powiedzieć, bez zarzutu; ale w sumie łatwiej się robi realistyczne CGI, kiedy rysuje się fantastyczne stwory – co nie oznacza, że komputerowa kreskówka nie wali chwilami po gałach. Natomiast cały efekt 3D, którym Avatar stoi, to kolejny raz tylko bajer. Owszem, jest parę fajnych 3D-scen – ale nadal obstaję przy zdaniu, że amba, żeby teraz całe filmy kręcić w 3D, to idiotyzm.
Naprawdę nie warto stawiać wszystkiego na głowie i poświęcać filmu po to, aby owe efekty pokazać. To nie rewolucja, panie Cameron. To ślepa uliczka. Niestety nie popisał się też pan Horner. Brak sensownego motywu muzycznego, za to masa generycznych tribali. Mała rehabilitacja następuje w ostatnich epicznych momentach filmu, ale to niewielka pociecha – ponownie tęsknimy za Titanikiem. Jak to zwykle u Camerona dostajemy film pocięty. Widać pozostałości po scenach i wątkach, które powinny być, a ich nie ma – no, ale nic nie szkodzi: obejrzy się na DVD. Po Director’s Cut nie spodziewam się bynajmniej takiego skoku jakościowego, jak w przypadku Aliens czy T2 – ale może coś tu się da poprawić.
Tak więc Avatar to film bynajmniej nie dla fanów SF. Podobnie jak Titanic przeznaczony jest dla byle kogo; jednak Titanic nie był tak bolesny w oglądaniu dla nerdów. Smutne, że koleś, który w znacznej mierze stworzył współczesne filmowe SF, potrafił je sprowadzić do tak niskiego plebejskiego mianownka. Nie wiem, czy Avatar był filmem marzeń Camerona, jak King Kong dla Jacksona – jeśli tak, to megaporażka.
Reżyser generalnie poświęcił cały swój dotychczasowy kunszt i cofnął się w rozwoju filmowym po to, by pokazać dzieciom stworki w 3D, dodatkowo starając się chyba konkurować rozmachem z SW i LotRem. Nie wiem, czy Camerona niczego nie nauczyła historia Lucasa i TPMu – może uważał, że sam potrafi lepiej. Sorry, ale pod względem rozbudowania fabuły, postaci i najzwyklejszego zaangażowania widza – przysłowiowy
Titanic był filmem sto razy bardziej cameronowskim niż Avatar. Better luck next time.
Ocena (1-5):
Militaria: 5
Prymitywalia: 1
Matka wszystkich bitew: 4
Fajność: 3
Cytat: You see? He moved.
Ciekawostka przyrodnicza: Cameron nieźle antycypował karierę Worthingtona. W czasie kręcenia Avatara koleś był praktycznie no-namem, w momencie premiery – celebrytą.
Commander John J. Adams
/www.zakazanaplaneta.pl/
[tytuł od redakcji INFO]
GFK