Wspominałem już nieraz, iż nie jestem ani znawcą, ani jakimś specjalnym fanem komiksu. Nie uważam go za „sztukę dla idiotów", znam sporo naprawdę znakomitych dzieł gatunku - jednak nie zaczytuję się obrazkowymi opowieściami; najbliższe mi są zresztą w komiksie humor i groteska. Zupełnie nie pociągają mnie natomiast amerykańskie cykle o superherosach. Jednak nawet ja zauważam wśród nich jedną szczególnie wyróżniającą się postać: Batmana. Nie dlatego, że jest on człowiekiem (a nie kosmitą czy mutantem). Przede wszystkim z uwagi na wyjątkowo mroczny nastrój tych opowieści oraz na moralną dwuznaczność głównego bohatera (ktoś gdzieś napisał, że Superman kocha dobro, zaś Batman - nienawidzi zła). Nie będę tu jednak pisał o komiksie - choć wiem, że sporo albumów o Batmanie, zwłaszcza tych nowszych, to małe dzieła sztuki.
Przejdę do o wiele mi bliższego filmu. X Muza miała przez lata najwięcej trudności z zaadaptowaniem na swój grunt dwóch gatunków: opery i komiksu. Zapewne wynikało to ze skrajnego skonwencjonalizowania ich środków wyrazu. Opór materii udało się przełamać prawie jednocześnie, w przedostatniej dekadzie minionego wieku, tytuły można by od tego czasu mnożyć. Ten wstępniak ograniczę jednak wyłącznie do postaci Mrocznego Rycerza.
Pamiętam, obejrzany na którymś z pierwszych Nordconów, film z lat sześć-dziesiątych o Batmanie. Ech... to było traumatyczne przeżycie! Totalna tandetność „komiksowych" kostiumów i rekwizytów stanowiła komiczny kontrast z „realistycz-nymi" ubraniami i sprzętami. Ów kontrast był zresztą cechą charakterystyczną (kamieniem u szyi) także kina „fantastycznego" tamtej epoki. Patetyczne dialogi dopełniały całości. Mógłbym oczywiście podać tu bliższe dane tego filmu (i serialu) - ale nawet nie chce mi się szukać w internecie; jak dobrze, że to klubowy wstępniak, a nie naukowy artykuł... Aha, jeszcze jedno: elementem komiksowym były też litery-onomatopeje pojawiające się na ekranie w scenach walk!
„Batman" i „Powrót Batmana" Tima Burtona (przedstawiać tego reżysera dziś już nikomu nie trzeba!) były dziełami z zupełnie innej półki. Przede wszystkim, podobnie jak we współczesnym kinie SF, świat przedstawiony (kostiumy, rekwizyty, dekoracje) był już spójny i wizualnie wiarygodny. Jego komiksowość zaś - polegała na niemalże operowym przerysowaniu, barokowym bogactwie zamierzonego kiczu. Do tego doszły pełne ironii dialogi oraz prawdziwe kreacje aktorskie, często oscylujące na granicy totalnej szarży.
Odebranie Burtonowi cyklu spowodowało raptowny spadek poziomu. Ani udział w tle kolejnych gwiazd (które jednak tak wyrazistych kreacji nie stworzyły), ani efektowna warstwa obrazowa (która dziś jest w Hollywood oczywistą normą) nie pomogły filmom „Batman forever" i „Batman & Robin", bo realizacja Joela Schumachera („Straceni chłopcy", „Upadek", później „Upiór w Operze") uczyniła z niepokornej i wizjonerskiej sagi - banalną opowiastkę pod publiczkę. Kolejni odtwórcy głównego bohatera, acz są też dobrymi aktorami, nie mieli już w sobie chropowatej zgrzebności Michaela Keatona.
Tak więc nader interesującym zabiegiem okazał się film „Batman: Początek", w reżyserii Christophera Nolana („Memento", „Bezsenność", „Prestiż"); nie był to piąty odcinek dotychczasowej serii, ale pierwsza część serii zupełnie nowej. W doborowej obsadzie: Christian Bale oraz Liam Neeson, Michael Caine, Gary Oldman, Morgan Freeman, Rutger Hauer. Batman znów jest neurotyczny i dwuznaczny (Bale po raz kolejny udowadnia swą klasę - jaką pokazał już jako dziecko i nastolatek w „Imperium Słońca" i „Wyspie Skarbów"), a historia staje się znów wieloznaczna (acz nie tak ironiczna jak u Burtona). I rzuca się w oczy jedno absolutne novum: ta opowieść o Człowieku-Nietoperzu jest wizualnie bardziej filmowa niż komiksowa - Gotham City przypomina raczej „Metropolis" Langa niż komiksowe plansze, czarne charaktery nie są wymalowane ani poubierane w dziwaczne kostiumy... Ciekawe, czy tę konwencję Nolan zachowa w kontynuacji: film „Mroczny Rycerz" wchodzi do kin w te wakacje (17 lipca; w Polsce - 22 sierpnia).
JPP
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki