Filmy katastroficzne

Marek Szydełko
07.09.2015

Cykl: Stereo i w kolorze, 005

Filmy katastroficzne można podzielić, z grubsza, na te, które pokazują katastrofę nieuniknioną – i te, które pokazują katastrofę do uniknięcia. Podziałowi temu odpowiada, również z grubsza, inny: na te, w których ludzie wspinają się na szczyty odwagi i poświęcenia (i czasami udaje im się pokrzyżować wyroki losu) oraz te, w których (manifestując szatańską złą wolę) dosłownie błagają los, by przestał hamletyzować i wreszcie się z nimi rozprawił.

I teraz pytanie: którzy bohaterowie wydają ci się, wierny czytelniku, bardziej prawdopodobni, bardziej ludzcy: czy Bruce Willis oraz jego banda ekscentrycznych dzielnych wiertaczy rozpirzających wstrętną asteroidę do pary z Clintem Eastwoodem i ekipą leciwych kowbojów (to przynajmniej było autentycznie śmieszne), czy też może dzielna drużyna chciwych sukinsynów, podpalających niebotyczny wieżowiec albo eksploatujących elektrownię atomową aż do granic nieszczęścia (ach, ten wspaniały Jack Lemon w „Chińskim syndromie”)?
Może jedni i drudzy są równie wielcy, na swój sposób?

Drugie pytanie jest trudniejsze. Brzmi ono: jak można byłoby zakwalifikować hipotetyczny polski film o całkiem realnej polskiej powodzi AD 2010?
Do której kategorii należy nasza, rodzima powódź? Nieuniknionej? Fakt, powodzi nie da się uniknąć. W pewnym momencie natura uznaje, że pora wziąć na przeczyszczenie i się przeczyszcza. Bez względu na okoliczności, można powiedzieć, przez sen. Powodzie lokalne, w niczym nie przypominające potopu, są przecież błogosławieństwem dla niej, a więc także dla nas. I cały świat wie, że nie muszą niszczyć.

A do jakiej kategorii należą ludzie, walczący z czymś, co telewizja, z właściwą jej radosną głupotą, nazywa „żywiołem”? Trudno uznać za spadkobierców nafciarzy naszych rodzimych strażaków, dla których szczytem poświęcenia jest żegluga pontonem lub wchodzenie po pas w mętną, lecz niegroźną ciecz? Mieliby się za to domagać dożywotniego zwolnienia z podatku dochodowego od osób fizycznych? Wolne żarty! Nie mamy herosów, a nasze czarne charaktery nie rujnują połowy świata, albo połowy miasta, albo przynajmniej arcydzieła architektury, by zmienić się z bogaczy w krezusów. Nie, odwrotnie: czerń naszych czarnych charakterów polega tylko na tym, że nie kombinują, nie liczą; a od gliniarzy i strażaków (modlących się, jak wiadomo, „Boże, byle nie na mojej zmianie”) różni ich to, że - kiedy już dupnie - nadal udają, że to nie ich zmiana.

Nasze rodzime czarne charaktery wymyślają co najwyżej prawo pozwalające na budowę osiedla mieszkaniowego na polderze, już w 1903 roku przeznaczonym dokładnie do tego, by wezbrana rzeka miała się gdzie rozlać nie szkodząc ludziom. I prawa zezwalającego instytucji nakazać rozbiórkę wału przeciwpowodziowego wybudowanego przez prywatnych ludzi za ich prywatne pieniądze na ich prywatnej ziemi.

Tak, drogi wierny czytelniku, jedynym naszym filmem katastroficznym może być nie nowy „Armageddon”, lecz nowa... „Seksmisja”, z jeszcze uwypuklonym wątkiem feministycznym, czyli nonsensu wszechogarniającego i kompletnego.

I tylko tysiące ludzi, którym odebrano wszystko oprócz życia, nie będzie tego filmu podziwiać.
Ale kto by się tym przejmował? Oni nie mają przecież wpływu na box office.
I tylko płynącego rzeką gówna, kawałka dachu z oknem dachowym Velux i trupa czyjegoś ukochanego Burka, który utonął w swej budzie, nie da się nakręcić stereo i w kolorze.


Krzysztof Sokołowski

Teksty drukowane w „Informatorze” odzwierciedlają przekonania Autorów i nie

Informator GKF 2010

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie