No i dotarł do nas właśnie drugi kikut Grindhouse'a. Jak każdy normalny człowiek nie żyjący jak zwierzę powinienem mieć go od paru dni na DVD, ale jednak najpierw postanowiłem zobaczyć Planet Terror w kinie. Na wstępie z radością informuję niedowiarków, że film jest standardowo wyposażony nawet w jeden z fejkowych trailerów, a konkretnie ten najbardziej znany – Machete. Sam trailer, jak od dawna wiadomo, jest mocno kultowy i chyba musiał on po prostu być doklejony do PT, żeby nie było gadane, iż Rodriguez nakręcił jakiś film bez Danny'ego Trejo.
Generalna uwaga na dzień dobry: Robertowi dobrze zrobiło nakręcenie bezpre-tensjonalnego filmu – bo co może być bardziej bezpretensjonalne niż film o zombich? Taki z toksycznym gazem, atakiem na miasto i obroną małej grupki w chacie? Kilka poprzednich wysoce indywidualistycznych dzieł Rodrigueza było przeznaczonych dla publiczności nie będącej mną (poza Sin City – mówię tu o kontynuacjach i mutacjach Małych Agentów oraz o strasznym Once Upon a Time in Mexico). Dobrze, że raz na parę lat nasz Roberto potrafi się poprawić.
Jak większość filmów o zombies, również PT opowiada o przygodach ekipy w obliczu tegoż zagrożenia. Nie powinno być niespodzianką, że u Rodrigueza ekipa ta jest jeszcze bardziej kultowa niż nawet ta z Hatcheta: mamy znaną wszystkim, wyeksploatowaną do bólu, jednonogą tancerkę i jej przyjaciela, enigmatycznie legendarnego El Wraya, drużynę szeryfa (w tym nie mniej enigmatyczną policjantkę w oberwanej stosownie koszuli) i watahę jego przypadkowych zastępców, kucharza barbecue, młodą panią doktor-fetysztystkę strzykawek i innych. Reżyser postanowił stworzyć trochę tarantinowską siatkę powiązań między bohaterami – jest więc i małżeńska zdrada w wykonaniu żony-lesbijki, jak również bardzo rodriguezowska historia romantyczna z udziałem tancerki Cherry Darling i El Wraya, a także rodzinno-biznesowe perypetie szeryfa i barbecue-mena.
Obsada filmu jest iście klasyczna. Z wykopanych zgasłych gwiazd mamy rewela-cyjnego jak zawsze Michaela Biehna i niszowego Josha Brolina, a z dyżurnego teamu – Trejo i Cheecha Marina (co prawda tylko w Machete), świętego za życia Toma Savini, Michaela Parksa, Bruce'a Willisa, laseczki Rose McGowan i Marley Shelton no i oczywiście samego Tarantino. Uff – sporo tego. Planet Terror pozwala nam też trochę głębiej poeksplorować uniwersum tarantino-rodriguezowskie, a szczególnie osobę szeryfa McGrawa – poznajemy tu jego żonę, córkę i przytulny domek, a sam szeryf również ma parę słów do powiedzenia (chociaż może nie aż tyle co w From Dusk Till Dawn). Każdy z bohaterów kieruje się prostą i konsekwentną motywacją – od potrzeby prostego zrobienia porządku (szeryf) przez ucieczkę przed mężem (młoda lekarka), po wyjazd za lepszym życiem (Cherry). Losy wszystkich naszych postaci spotykają się w restauracji Bone Shack, gdzie tworzą oni przedostatni bastion.
Film oczywiście nawiązuje do klasyków gatunku – i to wcale niespecjalnie kryptycznych: mamy główne motywy z Return of the Living Dead czy choćby lokalizację Bone Shacka idealnie przypominającą domostwo z Nocy żywych trupów. Nie zapominajmy też o hardkorowym szpitalu, od którego rozpoczyna się epidemia zombizmu – tkwiącego twardo obiema nogami w stylistyce lat '70. No i co najważniejsze – z niewielkimi wyjątkami nie doznamy tu atmosfery zaszczucia czy bezradności bohaterów. Na ekranie króluje bowiem zombiegeddon w wykonaniu ekipy kultowych twardzieli, którzy najście zombich traktują po prostu jako kolejną przeszkodę do pokonania na swoich nietuzinkowych drogach życia. Od kameralnych strzelanin na drodze, przez bijatyki na posterunku i ostrzeliwujący się konwój różnych pojazdów, aż po totalną hekatombę z udziałem woja i helikoptera – no zombie is safe in this movie.
A same zombies Rodrigueza noszą wyraźne znamiona indywidualizmu twórcy – nie są to bowiem ożywione trupy, a normalnie żywi osobnicy, którym po prostu rozum odjęło i zostali pokryci różnorakimi wrzodami. W toku akcji najwybitniejsi zombies ulegają rozwojowi osobistemu tworząc sobie dodatkowe wypustki i generalnie przypominając co ciekawsze wytwory włoskiej myśli zombiograficznej. Pomimo swej odmienności, zombies ci tradycyjnie zainteresowani są głównie konsumpcją nie zakażonej jeszcze ludności.
Rodriguez postanowił trochę pojechać w swoim znanym stylu gore, dryfując mocno w stronę japońskiej wersji Kill Billa. Praktycznie każdy strzał wywołuje u trafionego wielometrowe i wielolitrowe fontanny krwi i rozczłonkowanie, samochody wybuchają bez powodu i efektownie, a Tom Savini oznacza przecież nieodzowne sceny pożerania i rozrywania na sztuki ofiar przez zombies. Zwracam jednak uwagę, że dla wytrawnego widza to po prostu fajna ekstrawagancja, a nie jakieś epatowanie przemocą – co chyba głównie zarzucają filmowi zwykłe media adresowane do zwykłych ludzi.
Jak to u Rodrigueza – mamy tu też znany już kult teksasu i teksańskiego jedzenia w postaci barbecue, jako że jedną z ważniejszych lokalizacji w filmie jest serwujący tego typu żywność Bone Shack. Z inny powtarzalnych motywów pojawia się chłopczyk-urwisek, miłośnik zwierząt i pilnujące go niestandardowe opiekunki. Jak w niemal każdym swoim filmie, również i w Planet Terror Rodriguez sam skomponował muzę – która na 23 kilometry zalatuje Carpenterem (w soundtrack są chyba nawet wplecione fragmenty OST Escape From New York). Natomiast sam główny motyw muzyczny (znany zresztą z trailerów) jest wykonany w kilku różnych świetnych aranżacjach – funkcjonując zarówno jako action theme, love theme czy smutno theme.
Planet Terror, podobnie jak Death Proof, z oczywistych powodów jest mocno osadzony w symulowanej konwencji Grindhouse. Tu też mamy specyficzną kolorystykę kliszy i syfy na stykach rolek, jak również hardkorowy feel lat '70 (acz oczywiście sama akcja filmu naturalnie dzieje się współcześnie). Choć styl ten nie jest tak ewidentny jak w pierwszej połowie filmu Quentina, tu przynajmniej jest utrzymany przez cały czas. Mamy parę osobliwych panoramowań i kadrów, nie wspominając o klasycznych zajawkach na wstępie („film tylko dla dorosłych”) i kolejnej zaginionej rolce – jak zwykle w najciekaw-szym momencie, którego jednak nie zobaczymy nawet w wersji europejskiej. Zabawnym wydaje się fakt, że cały tak usyfiony film powstał na kamerach cyfrowych - jak wszystkie ostatnie dzieła opętanego technologią Rodrigueza.
Co by jednak nie gadać o Planet Terror, pada ona niestety ofiarą tej samej słabości, co kilka innych filmów Rodrigueza – mimo wystudiowanej kultowości, znakomitych postaci i porywającej fabuły filmowi brakuje jakiejś iskry, witzu który uczyniłby go wybitnym. PT wypada po prostu jako kolejny znakomity zombie film, który dobry reżyser próbował ukultowić po swojemu – ale wypada bez żadnych rewelacji. Nie zrozumcie mnie źle – to świetny tytuł, co najważniejsze długo zostający w pamięci – jedynie zaraz po obejrzeniu nie ma się ochoty powiedzieć, jak po Death Proofie, „ja pierdykam, co za czad”. Tym niemniej godna swego partnera połówka Grindhouse'a.
Commander John J. Adams
Tytuł: Planet Terror /www.ZakazanaPlaneta.pl /
Produkcja: USA, 2007
Gatunek: Zombie movie
Dyrekcja: Robert Rodriguez
Za udział wzięli: Michael Biehn, Tom Savini, Brand z The Goonies, Laska z Black Eyed Peas, Sayid, Quentin Tarantino, szeryf Earl McGraw, John McClane bez córki
Informator GFK