O co chodzi: Kosmos. Ostateczna granica.
Tytuł: Star Trek
Produkcja: USA, 2009
Gatunek: Postapokalipsa
Dyrekcja: JJ Abrams
Za udział wzięli: Nazi killer, Sylar, Spock, Eomer, Harold, Scarlett z G.I. Joe, Hulk, Kyle Reese, Shaun, murzyńska anorektyczka z Avatara, Winona Ryder, Daniel Olbrychski jako Sarek
O co chodzi: Kosmos. Ostateczna granica.
Jakie to jest: Nigdy nie uważałem Star Treków za filmy, na które wypada chodzić do kina. Jasne, poszedłem na ten z wielorybami (bo za komucha chodziło się na wszystko) i na Generations (bo akurat tego dnia nie grali nic innego), ale generalnie zawsze będę uważał kinowe treki za rozdmuchane odcinki serialowe. To oczywiście wyświechtane określenie, ale jak inaczej nazwać kosmiczne przygody kręcone w parku na terenie LA, planetarne spotkania w sali na 20 osób czy klasyczne słanianie się prawo - lewo na mostku podczas bitwy kosmicznej?
Natomiast na abramsowego Treka wybrałem się w antycypacji urwania właśnie tego telewizyjnego ogona, który od dekad ciągnie się za kinówkami tejże serii. Początek filmu podobał mi się – bardzo epiczne, monumentalne i heroiczne spotkanie załogi USS Kelvin ze statkiem wrażego Nero podane jest w bardzo antytrekowy sposób: z werwą, czadem i bombastyczną muzą. Postaci zachowują się jak normalni i żywi kosmonauci w bitwie kosmicznej, a nie pierdzą w stołki na mostku recytując procenty tarcz. Epizod ten kończy się narodzinami Jima Kirka (na polu bitwy, niczym Conan – jak słusznie zauważył Lord New Age).
Już od początku film nasuwa wizualne skojarzenia z poprzednim tytułem Abramsa, czyli M:I-III. Podobne upodobanie do kręcenia z łapy i machania kamerą, mocne oświetlenie, specyficzna paleta kolorów, liczne zbliżenia na ryje, a montaż gna za muzą na złamanie karku, co w tym wypadku jest objawem pozytywnym.
Tego właśnie się spodziewałem i przyznaję, że zastosowanie tychże chwytów do Star Treka dało rezultat pożądany w postaci totalnego ufilmowienia tejże konwencji. Niestety nie do końca, ale nie uprzedzajmy faktów.
W następnych scenach tylko lekko schodzimy na poziom trekowej kaprawości, czyli wciskania do futurystycznego serialu starodawnych dekoracji: tym razem w postaci samochodu, którym speeduje młody Kirk. Przy okazji dowiadujemy się, że nawet w marksistowskiej gospodarce bezpieniężnej nadal utrzymują się globalne brandy, takie jak np. Nokia, a młodzieŜ słucha evergreenów w stylu Sabotage. Ponieważ już wiemy, że Kirk to nicpoń – nie dziwi nas kolejna scena bójki w barze z jego udziałem, gdzie pierwszy raz prezentuje najważniejszą, jak się okazuje, umiejętność dobrego TOSowego kapitana, czyli trzaskanie po mordach.
Tutaj też pojawia się kpt. Pike (całkiem podobny do oryginalnego) i namawia Kirka do wstąpienia do Starfleeta. śeby podładować baterie J.T. jedzie potem za swoją wieś obejrzeć stocznię Enterprisów mieszczącą się w szczerym polu i ogrodzoną drutem. Jeśli ktoś dotąd nie wiedział, to wyjaśniam, że nowy ST jest para-prequelem, stąd też poznajemy w nim młode lata naszych załogantów. Zwłaszcza że zaraz potem mamy już konkrety, czyli academy days, gdzie Kirk poznaje się ze Spockiem i McCoyem i zażywa życia studenckiego.
Przy okazji mamy okazję wreszcie zobaczyć jak wyglądało zdawanie przez Kirka sławetnego testu Kobayashi Maru i przekonać się, że zielone lasie z Oriona w wersji współczesnej wyglądają równie żenująco jak 40 lat temu. No, a potem następuje sytuacja kryzysowa i kadeci z Akademii Starfleeta muszą obsadzić statki i lecieć na akcję – wskutek różnych zbiegów okoliczności wszyscy główni bohaterowie trafiają na pokład Entka pod wodzą Pike’a. Wyruszają w kosmos i od teraz muszą borykać się z knowaniami Nero, który terroryzuje wszechświat bronią wiertniczą godną Admirała Thrawna. Nie muszę dodawać, że dzięki cudom podróży w czasie film sprawnie omija wszelkie rafy niezgodności kanonicznej z resztą trekowych blubrów.
I niestety im dalej w las, tym więcej pary film traci. Jest on wręcz doskonały do momentu, kiedy Kirk urządza sobie wycieczkę na lodową planetę i w tym momencie następuje lekki kryzys jakościowy. Najpierw, kiedy zobaczyłem styropianową lodową jaskinię, uznałem to za fajne nawiązanie do telewizyjnych pierwowzorów. Ale kiedy na ekranie coraz częściej zaczęły pojawiać się kosmiczne bazy i wnętrza statków ewidentnie kręcone w normalnych fabrykach czy magazynach czegoś tam, uznałem że pan Abrams nieco przegiął. Jego firmowej epy starczyło zatem tylko na pierwszą połowę filmu – i choć w drugiej fabuła i postacie nadal trzymają mocny poziom, to właśnie scenograficznie i dramaturgicznie film mocno się stacza. Wisienką na torcie sztampy są sceny na pokładzie statku Nero, który to pojazd do bólu przypomina wszelkie znane wytwory Borga i innych generycznych wrogów trekowych, a i samą akcję widzieliśmy ze sto razy. Sam mroczny górnik Nero niestety jako zły wypada tak sobie, w czym aktorstwo Erica B. nie pomaga. Jego design zalatywał mi zresztą katastrofalnym łysym kolesiem z Nemesisa, co tez skrzywiło mi odbiór jego osoby in minus.
W rimejkowo - prekłelowym Treku jednym z najważniejszych zagadnień produkcyjnych była oczywiście obsada – i tu do niczego właściwie nie da się przyczepić. Każda z postaci jest właściwie odbiciem swojego serialowego oryginału, jednak w jakimś stopniu podkręconą. Pine jako Kirk stara się kopiować głos i pozy Shata (nie mówiąc o waleniu po ryjach), ale zostawia sobie całkiem sporo miejsca na własną interpretacje. Urbanowski McCoy to niemal fizyczna i werbalna kopia Kelleya, Sulu podobnie jak w oryginale jest czystą postacią z tła, Spock z ryja niemal identyczny, jest natomiast nieco bardziej obcesowy i porywczy niŜ zimny Nimoy. W przypadku Chekova postanowiono postawić nie tyle na podobieństwo, co zdrowo pojechać po sztampowym para-ruskim akcencie, co wypada momentami nawet zabawnie. Za to moim skromnym zdaniem Simon Pegg jako Scotty to dość radykalne odejście od oryginału – i ryjowe i postaciowe; i, z całym szacunkiem dla Pegga, jego postać wypadła najmniej przekonująco z mostkowiczów. Na plus wychodzi za to Uhura, która jest dla odmiany całkiem istotną postacią, a nie obrazkiem na ścianie mostka – no, ale nie dziwota, bo przecież w nerdowskim filmie lasia musi być wyeksponowana. Miło teŜ, Ŝe na plan na chwilę wpadła Winona Ryder, choć chyba nie wytłumaczyli jej do końca, co ma zagrać.
Przy całym moim narzekaniu na okazjonalny TV - feel muszę przyznać, że postacie mega ratują film. Porywczy Kirk co prawda nie przekonuje mnie jako młodsza wersja Shatnera, ale git – niech będzie to choć trochę oryginalna postać. Karl Urban w swojej najlepszej roli od czasów Dooma ujawnił nieco talentu komediowego jako Bones, a jego sztandarowa „chemia z Kirkiem” zadziałała świetnie, choć nieco brak było mi kultowego „He’s dead, Jim”. Kurde, tu nawet Uhura jest ciekawą postacią – choć scenarzyści najbardziej pojechali ze Spockiem, który też jest osobnikiem wręcz intrygującym (nie tracąc za wiele z vulcańskiego sucharzenia).
Aczkolwiek w tym temacie muszę przyznać, że mega nie podobał mi się motyw przejęcia dowództwa na Entku przez Kirka od Spocka; naprawdę było to dość prymitywne – i scenariuszowo, i życiowo. Zresztą warto dodać, że – jak się okazuje – w świecie Federacji najprostszą ścieżką kariery jest awans polowy, którego doświadczają tu praktycznie wszyscy główni bohaterowie.
Akcyjka w filmie jest na tyle dobra, że nie czepiam się logicznych głupotek i steków zbiegów okoliczności, których w filmie jest na kopy. Nawiązań do trekowskiego kanonu i stylu też jest taka masa, że pewnie większość przeoczyłem – wypada tu przytoczyć np. motyw załoganta w czerwonym stroju, który już w momencie wyruszenia na misję jest praktycznie skazany na śmierć. Bardzo zabolał mnie za to brak śmierci od eksplodującego pulpitu czy wzmiankowane bujanie się prawolewo po mostku. Chwali się brak sucharskich dylematów moralnych, którymi stały seriale (a może ich po prostu nie zauważyłem).
Do minusów zaliczyć należy też egzotycznych kosmitów – co prawda są na nieco wyższym poziomie niż typowe gumowe głowy, ale i tak są wciśnięci tylko jako ozdobniki. Film jest też przyjemnie dogadżetowiony – oglądamy takie cudeńka jak teleskopowe
miecze, fajne skafandry czy wreszcie sensownie wyglądające phasery.
Star Trek to film o młodzieży, ale nie infantylny. Nakręcony mega filmowo, ale zalatujący momentami mocno serialem. Z genialnym startem i tylko poprawnym zakończeniem. Ze świetnymi postaciami, ale słabym wrogiem. Aha, no i muza Giacchino jest świetna, choć na main theme trzeba się nieco naczekać. Film ciężko uznać za czysty restart czy prequel – jest to fajna, uwspółcześniona wariacja na znany temat dla nerdów, choć przystępna też dla szaraczków. Abrams, podobnie jak przy okazji Mission: Impossible starał się zrewolucjonizować znaną serię – i, choć koncepcyjnie spisał się świetnie, realizacyjnie zabrakło mu kilku punktów do osiągnięcia krytycznej masy kultu. Przyznam zatem, że spodziewałem się większego objawienia, ale to co dostałem i tak jest całe lata świetlne przed czymkolwiek innym ze słowami Star Trek w tytule. Czekam na sequele.
Ocena (1-5):
Postacie: 5
Epa: 5
Fabryczne wnętrza: 2
Nowoczesny Trek: 5
Fajność: 4
Cytat: Space is disease and danger wrapped in darkness and silence.
Ciekawostka przyrodnicza: Według plotek Pike’a miał pierwotnie grać Tom Cruise. Dobrze, że tego nie zrobił, bo musieliby go chyba jeszcze mocniej postarzyć niż Winonę (albo namówić do odpuszczenia sobie paru sesji botoxu). Commander John J. Adams
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki
/www.zakazanaplaneta.pl/
[tytuł od redakcji INFO]