Jeszcze o Wenetach

Krzysztof Jagielski
04.09.2015

Artykuł stanowi uzupełnienie tekstu mojego autorstwa pod tytułem Zagadkowy lud – Wenetowie.

Wenetowie – Słowianie?

Wiele czynników złożyło się na to, że Wenetowie jawią się nam dziś jako romantyczni dumni, bohaterowie i tajemniczy bohaterowie z przeszłości. Ich historyczna rola jest wypaczana, chcemy bowiem dostrzec ich za wszelką cenę tam, gdzie ich wcale nie było.

Jeszcze do niedawna mianem kultury wenedzkiej (czasami utożsamianej z kulturą Prasłowian) określano zbiorczo kultury oksywską, przeworską i wielbarską, z których w rzeczywistości tylko jedna wydaje się mieć związek z Wenetami. Dziś traktowanie Wenetów jako Prasłowian mieszkających niegdyś na terenie dzisiejszej Polski, która jakoby stanowiła kolebkę wszystkich ludów słowiańskich, odchodzi powoli do przeszłości. Uczciwie należy przyznać jednak, że są uczeni, którzy z uporem godnym lepszej sprawy bronią trudnej dziś do obrony tezy o Słowianach – odwiecznych mieszkańcach Polski. Ich tezy nie brzmią dziś jednak wiarygodnie. Stawiają oni na przykład pod znakiem zapytania lub po prostu przemilczają liczne już dziś znaleziska archeologiczne z terenu Polski pochodzące z okresu 500 p.n.e. – 500 n.e., które z całą pewnością nie są pochodzenia słowiańskiego i które jednomyślnie przypisuje się Gotom, Herulom czy innym plemionom germańskim. Problem pochodzenia Słowian i ich dziejów przed rokiem 500 n.e. ma jednak w istocie niewiele wspólnego z problemem Wenetów. Został on wyczerpująco omówiony w wieloczęściowym artykule mojego autorstwa, dostępnym tutaj.

Myliłby się jednak ktoś, kto by sądził, że dawne sentymenty zupełnie odeszły w niepamięć. Pewni słoweńscy pseudouczeni (Jožko Šavli, Matej Bor, Ivan Tomažič, zob. uwagę poniżej), kierując się pobudkami nacjonalistycznymi, a nie naukowymi, wystąpili ostatnio z hipotezą, że Wenetowie byli Słowianami, którzy odwiecznie zamieszkiwali Europę, wynaleźli i upowszechnili w swoim społeczeństwie pismo, koło itp., i byli twórcami europejskiego mocarstwa o setki lat wyprzedzającego imperium rzymskie. Autorzy ci twierdzą, że udało im się odszyfrować wenetyjskie inskrypcje w oparciu o współczesne słoweńskie dialekty. Już to jedno zdanie całkowicie zniechęca każdego logicznie myślącego potencjalnego czytelnika, a dzieło Słoweńców każe umieścić na jednej półce z dziełami Dänikena. Uderza stwierdzenie, że próbowano odczytywać odczytane przecież od dawne teksty. Autorzy prawdopodobnie nie wiedzieli o tym fakcie i ta ich ignorancja każe wyłączyć ich dzieło z kręgu literatury naukowej. Wyważali otwarte drzwi – i oczywiście urwali zawiasy.

Poza tym popełnili oni rażący błąd metodologiczny, porównując teksty pisane 2500 lat temu z tekstami współczesnymi, a pomijając np. teksty staro-cerkiewno-słowiańskie. Języki zmieniają się na przestrzeni wieków i to szybko. Wystarczy dla ilustracji wziąć sobie jakiś tekst staroangielski i spróbować go zrozumieć przy pomocy znajomości dzisiejszego angielskiego. Zaręczam, że to się nie uda, mimo że oba języki dzieli zaledwie 1200 lat. Otóż współczesny słoweński oddziela od wenetyjskiego dwukrotnie większa otchłań czasowa. Czy można być aż tak naiwnym, aby wierzyć w to, że jakiekolwiek słowo sprzed 2500 lat może być zrozumiane przy pomocy dzisiaj używanego języka?

Krytyka poglądów niezgodnych z nauką bywa niebezpieczna

Zwolennicy pomysłu o tożsamości Wenetów z przodkami Słoweńców starają się propagować ów pogląd bardzo aktywnie. Ludzie ci pozbawieni są niejednokrotnie koniecznego w takich przypadkach krytycyzmu. Bywa też, że cechuje ich brak tolerancji dla poglądów popieranych przez naukę i zgodnych z jej elementarnymi zasadami, a na wszelką krytykę odpowiadają agresją. Niektórzy posunęli się wręcz do tego, że odgrażają mi się wystąpieniem do sądu za opublikowanie w internecie opinii, iż ich duchowi przewodnicy Jožko Šavli, Matej Bor, Ivan Tomažič to pseudouczeni, działający z pobudek nacjonalistycznych. Z uwagi na te czcze groźby czuję się w obowiązku temat ten rozwinąć publicznie.

Odkrywanie prawdy w nauce bywa bolesne, a nasz egocentryzm i jego bardziej wyrafinowana forma – antropocentryzm – bywają przyczyną poważnych konfliktów. Do dziś w potocznym mniemaniu nasz ludzki gatunek wydaje się do tego stopnia wyjątkowym tworem przyrody, że cały świat uważa się za stworzony dla naszych zachcianek. Skoro nawet dziś, w wieku dwudziestym pierwszym, istnieją religie, które forsują taki pogląd, nie powinno nikogo dziwić, że w przeszłości posuwano się do mordów na ludziach krytykujących takie stanowisko. Klasycznym przykładem jest tu historia Giordana Bruno, który poniósł męczeńską śmierć w płomieniach za głoszenie prawdy, że człowiek wcale nie jest koroną stworzenia, a Ziemia, planeta, na której mieszka, wcale nie jest pępkiem wszechświata.

Bolesne bywało odzieranie ludzi ze złudzeń także w wielu innych przypadkach. Gdy Karol Darwin i Alfred Wallace przedstawili swój pogląd o zmienności świata organicznego, wywołał on stosunkowo niewielki odzew. Jednak po wydaniu przez Darwina książki O pochodzeniu człowieka (The Descent of Man) rozpętało się prawdziwe piekło, którego echa rozbrzmiewają zresztą do dzisiaj. Ludzie gotowi byli zaakceptować istnienie zmienności w przyrodzie, ale już nie pochodzenie własnego gatunku od jakichś włochatych, łażących po drzewach małpiszonów.

Dokładnie ten sam mechanizm leży u podstaw konfliktu wokół sprawy Wenetów. Niektórzy ludzie woleliby, aby ich naród miał świetlistą, wspaniałą przeszłość i aby nie wywodził się na przykład z nadprypeckich bagien. Ludzi tych nie interesuje dotarcie ani nawet przybliżenie się do prawdy. Będą oni posługiwać się swoistą logiką, wybiórczo traktując dostępne fakty i starając się z maniakalną zawziętością dowieść prawdziwości swoich idei. Co gorsza, będą wmawiali innym, że tylko oni tworzą prawdziwą naukę, natomiast ci wszyscy, którzy piszą podręczniki i encyklopedie zawierające treści niezgodne z ich poglądami, to banda nieuków i dyletantów.

Otóż ja nie boję się gróźb takich fanatyków i oświadczam z tego miejsca, że nie zamierzam się ugiąć pod ich presją. Powtarzam raz jeszcze, że Jožko Šavli, Matej Bor, Ivan Tomažič to pseudouczeni, których poglądy nie można nawet nazwać hipotezami. Radzę także z tego miejsca wszystkim, aby przed sięgnięciem do ich książek zechcieli zapoznać się najpierw ze stanowiskiem nauki i aby nie wierzyli w czcze zapewnienia autorów i recenzentów, że celem wspomnianych słoweńskich autorów jest odideologizowanie historii. W rzeczywistości jest bowiem dokładnie odwrotnie. Celem wymienionych autorów jest przydanie splendoru własnemu narodowi, co przebija z kart ich książki nawet przy pobieżnym jej przejrzeniu. Sami zresztą podkreślają, że chodzi im głównie o ideologię (w takim czy innym kształcie) – w takich przypadkach zawsze fakty spychane są na plan drugi, natomiast uwypuklana jest swoista ich interpretacja. Jeśli zaś fakty przeczą z góry założonym ideom – tym gorzej dla faktów…

Nauka jest specyficzną forma poznania, która stosuje swoistą metodę badania zjawisk wymagającą niespotykanej poza tym precyzji i dokładności. Nauka tworzy uproszczone, choć z czasem coraz dokładniejsze modele badanych zjawisk. Modele te pozwalają nie tylko zrozumieć, dlaczego dane zjawiska mają miejsce, ale pozwalają także przewidzieć ich wystąpienie. Nie jest też wcale prawdą, że nauka jest przyczyną nieszczęść, jakie spadają na naszą cywilizację. Jest dokładnie odwrotnie: nauka pozwala ratować ludzkie życie, stara się zrozumieć wszechświat po to, aby naszą egzystencję uczynić znośniejszą, daje podstawy dla rozwoju techniki. Właśnie dzięki nauce możemy komunikować się przy pomocy komputerów i internetu…

Wymienieni już kilka razy autorzy słoweńscy zostali przeze mnie określeni mianem pseudouczonych właśnie dlatego, że prezentowany przez nich pogląd nie jest spójny z elementarnymi zasadami metodologii naukowej. Uważam, że mam prawo do takiej oceny i że ocena ta nie może być dla nikogo obraźliwa (ani dla autorów, których idee są przedmiotem krytyki, ani tym bardziej dla czytających moje słowa), nie zawiera bowiem inwektyw ani słów wulgarnych. Jest jedynie prostym stwierdzeniem faktu, że mamy do czynienia z ludźmi, którzy świadomie lub nieświadomie oszukują innych, gdyż przedstawiają się jako naukowcy, a w rzeczywistości ich działalność nie ma z nauką nic wspólnego. Spróbuję poniżej uzasadnić ten pogląd na kilku przykładach, z których jeden zanalizuję bardzo szczegółowo.

Otóż od dawna powszechnie wiadomo, że każdy język zmienia się z czasem. Wiadomo też, że podobne do siebie języki mają wspólnego przodka, który uległ dywergencji, czyli podziałowi na języki potomne. Kilka przykładów takiego rozwoju języków i ich dywergencji możemy doskonale prześledzić analizując teksty pochodzące z różnych epok. I tak, najlepiej poznanym przypadkiem dywergencji jest rozwój języków romańskich. Wiemy mianowicie z całkowitą pewnością, że portugalski, hiszpański, kataloński, prowansalski, francuski, włoski, sardyński czy rumuński pochodzą od łaciny. Wiemy również, że te odrębne przecież od siebie języki nie istniały jeszcze ani w czasach Cezara, ani nawet kilkaset lat później. Możemy wręcz stwierdzić, że w pełni odrębny rozwój języków romańskich (z lokalnych dialektów, które z kolei wywodzą się z jednolitej niegdyś łaciny Rzymu) był możliwy dopiero po upadku Rzymu, a więc w przybliżeniu po roku 500 n.e.

Wiadomo też, że języki słowiańskie (spośród których jako odrębne klasyfikuje się zazwyczaj polski, kaszubski, dolnołużycki, górnołużycki, czeski, słowacki, ukraiński, białoruski, rosyjski, słoweński, serbsko-chorwacki, macedoński i bułgarski) są do siebie stosunkowo podobne. Można ocenić, a nawet obliczyć, że stopień ich wzajemnego podobieństwa jest większy niż w przypadku języków romańskich. Właśnie ten fakt jest podstawą dwóch naukowo uzasadnionych tez.

Pierwsza głosi, że wszystkie języki słowiańskie wywodzą się od wspólnego przodka, który określa się mianem języka prasłowiańskiego, prajęzyka słowiańskiego, czasem także po prostu języka słowiańskiego lub ogólnosłowiańskiego (ang. Common Slavic). Istnienie tego języka nie jest co prawda w pełni dowiedzione, jest jednak na tyle prawdopodobne, że nauka jest zmuszona potraktować jego istnienie jako pewne. Właśnie jedną z cech nauki jest to, że u jej podstaw tkwi nie tylko to, co namacalne, ale także to, co uznano za dostatecznie prawdopodobne. Pomimo tej niepewności naukowcy dokonali niesłychanych osiągnięć. Fakt ten silnie przemawia za poprawnością traktowania dostatecznie prawdopodobnych faktów za pewne. Nauka bazuje na takim założeniu od stuleci i jak się okazuje, jedynie pomaga jej to w rozwoju.

Druga równie prawdopodobna teza głosi, że dywergencja języka słowiańskiego na poszczególne dialekty, a potem języki słowiańskie, nie mogła nastąpić zbyt dawno temu. Skoro są one bardziej podobne do siebie niż języki romańskie, których powstanie możemy prześledzić bezpośrednio, zrozumiałą chyba jest teza, że odrębne języki słowiańskie są jeszcze młodsze od romańskich i że musiały powstać pomiędzy 500 a 800 rokiem n.e. Nie bez znaczenia są tu pisemne świadectwa z tego okresu, w których wyraźnie mówi się o jednym języku zrozumiałym dla wszystkich Słowian. Wiemy na przykład także, że słowiański dialekt używany w Sołuniu (dzisiejsze Saloniki w Grecji) był jeszcze w 863 roku n.e. zrozumiały dla mieszkańców Moraw (zob. też tutaj). W szczególności, z całkowitą niemal pewnością możemy twierdzić, że także mowa mieszkańców Słowenii nie różniła się około roku 860 znacząco od mowy Morawian, Sołunian czy innych ówczesnych Słowian.

Nie jest prawdą, że skoro nie znaleziono dotąd pisemnych świadectw dwóch wyżej wymienionych tez, istnienie języka ogólnosłowiańskiego jest jedynie czystą spekulacją. Po pierwsze, nauka różni się tym od spekulacji, że bazuje na podobieństwie i powtarzalności zjawisk i dlatego jej przewidywania są pewne lub niemal pewne, w przeciwieństwie do spekulacji, które nie są oparte na metodach naukowych. Po drugie, twierdzenie, że już w 860 roku n.e. (czy nawet wcześniej) istniały poszczególne i wzajemnie mało zrozumiałe języki słowiańskie (w tym język słoweński) jest znacznie bardziej spekulatywna od tezy, że języków tych jeszcze nie było. Każdy myślący człowiek zdaje sobie chyba z tego sprawę. Skoro nie można udowodnić istnienia jednego języka wszystkich Słowian w roku 860 n.e., ale także nie można udowodnić istnienia już wtedy poszczególnych języków słowiańskich, trzeba przynajmniej zbadać prawdopodobieństwo obu tych tez. Nauka dostarcza nam bardzo wielu przesłanek na poparcie pierwszej z tych tez – część z nich wymieniłem powyżej. Nie ma też w zasadzie żadnego argumentu przemawiającego za istnieniem odrębnych języków słowiańskich około roku 860 n.e., a już na pewno w czasach datę tę poprzedzających. Wydaje się więc, że wybór jest oczywisty…

Tak jednak nie jest. To wręcz niewiarygodne, ale istnieją ludzie, którzy upierają się, że nawet w czasach znacznie odleglejszych istniały odrębne języki słowiańskie. Twierdzą oni bowiem mianowicie, że w okresie, gdy używano języka wenetyjskiego, tj. w drugiej połowie ostatniego tysiąclecia p.n.e., istniało już takie zróżnicowanie. Właśnie dlatego – zdaniem tych ludzi – napisy wenetyjskie można zrozumieć posługując się dzisiejszym językiem słoweńskim i dzisiejszymi słoweńskimi dialektami. To właśnie ci ludzie określają się mianem uczonych, a propagatorzy ich idei twierdzą, że określanie ich ideowych przywódców mianem pseudouczonych jest obraźliwe (choć nie raczą sprecyzować, kogo to właściwie obraża). Przecież to jest śmieszne, tak śmieszne, że aż tragiczne. Słoweńscy autorzy wbrew wszelkim znanym przykładom czynią bezzasadne przypuszczenie, że dialekty słoweńskie trwają niemal niezmienione od przynajmniej 2500 lat. A gdy ktoś inny, logicznie myślący, nazwie ich pseudouczonymi, następują groźby pod jego adresem ze strony zwolenników nonsensów i absurdów zawartych w twórczości omawianych słoweńskich autorów…

Przejdźmy jednak do pobieżnego tym razem omówienia kilku innych absurdów zawartych w książce Veneti. Jej autorzy twierdzą, że słoweński jest językiem zachodniosłowiańskim, podczas gdy żaden szanujący się lingwista nie podziela takiego poglądu. Owszem, choć mówi się o pewnych zbieżnościach słoweńskiego z grupą zachodniosłowiańską, język ten posiada wszystkie główne cechy grupy południowosłowiańskiej i tam właśnie należy go zaliczyć.

  • Ogólnosłowiańskie *tj (ze starszych *ti lub *kti) rozwinęło się w c w zachodniosłowiańskim, ale w č we wschodniosłowiańskim i w k', ć, č w południowosłowiańskim. Słoweński ma č, a nie c, i dlatego nie może być zaliczony do grupy zachodniej, lecz do południowej (porównaj słoweń. noč, premoči, sedeč i pol. noc, przemóc, siedząc, podobne do odpowiednich form w czeskim, słowackim itd.).
  • Ogólnosłowiańskie (powstałe wskutek 2. i 3. palatalizacji z *x) dało w grupie zachodniej (w polskim zapisywane sz), ale *s w grupie południowej i wschodniej. Porównaj polskie wsze (archaiczne), wszystko, czeskie všechno i słoweńskie ves, vsa.
  • Końcówka -ega (np. w dopełniaczu bogatega) jest dowodem ścisłych związków słoweńskiego z serbsko-chorwackim, który jest przecież językiem południowosłowiańskim (inne języki słowiańskie mają -ego, np. polskie bogatego).
  • Zaimek jaz przypomina inne formy południowe (jak bułgarskie az i SCS azъ), a nie polskie, czeskie, słowackie czy rosyjskie ja.
  • Ogólnosłowiański przedrostek *orz- rozwinął się w roz- w grupie zachodniej, natomiast w raz- w grupie południowej; dlatego właśnie słoweński ma raz- (jak SCS, bułgarski, macedoński czy serbsko-chorwacki), podczas gdy polski, czeski i słowacki mają roz-.
  • Grupy zachodnia i wschodnia znają przedrostek *vy-. Zamiast niego w językach południowosłowiańskich znajdziemy wyłącznie *iz-: do której grupy zaliczymy zatem słoweński (zob. np. słoweń. izhod = pol. wyjście)?

Najwięcej zbieżności Słoweńców ze Słowakami i Czechami wynika po prostu z przyczyn geograficznych, a także z podobnej kultury, która rozwijała się pod silnym wpływem zachodniego chrześcijaństwa, podczas gdy większość pozostałych południowych Słowian to spadkobiercy kulturowego dziedzictwa Wschodu.

Kolejny absurd wspomniałem wyżej i przypomnę go jedynie dla porządku. Otóż napisy wenetyjskie zostały już dawno odczytane bez większego problemu (gdyż wenetyjski alfabet przypomina pismo etruskie, greckie i łacińskie), tymczasem Šavli, Bor i Tomažič chełpią się tym, że jakoby dopiero im udało się je odczytać… zupełnie jak gdyby pozostawały one wcześniej nieodczytane.

Autorów omawianej książki nie tylko nie można nazwać uczonymi, a jedynie pseudouczonymi. Brakuje im także nawet najbardziej elementarnej znajomości językoznawstwa historycznego. Widać to przy analizie dosłownie każdego wenetyjskiego napisu, której dokonują. Na przykład na pewnym naczyniu znaleziono napis biegnący z lewa na prawo i odczytany jako LAHIVNAH VROTAH (wydanie angielskie, str. 229). Znaleziono też inne naczynie z tym samym napisem, lecz – co widać choćby z kształtu liter – biegnącym w przeciwnym kierunku, co w wenetyjskich inskrypcjach nie może dziwić. Według Bora napis jest palindromem i należy go czytać LA HIBNAH V ROTAH HATOR V HAN V(I)HAL. Już sama ta teza wzbudza wątpliwości. Bezzasadne jest także zastąpienie V przez B oraz usunięcie (I), jednak bez takich modyfikacji końcowy efekt byłby mniej oczywisty.

Pierwszy zidentyfikowany wyraz LA autor porównuje ni mniej ni więcej tylko z włoskim i francuskim wyrazem o znaczeniu ‘tam’, najwyraźniej nie wiedząc, że wyraz ten w czasach rzymskich miał brzmienie illā bądź (rozszerzone) illāc i dlatego nie może mieć nic wspólnego z wyrazem zidentyfikowanym przez Bora. Kolejne słowo – HIBNAH w naciąganej interpretacji Bora (z podmianą V przez B) – jest przyrównywane do aorystu staro-cerkiewno-słowiańskiego (SCS) gibnahъ. Ciekawe, że znak H raz odpowiada słowiańskiemu g, innym razem x. Najwidoczniej Bor nie wie także, że w wieku IX n.e., a co dopiero w wieku III p.n.e., doskonale rozróżniano y od i. Rozróżnienie to zagubiły co prawda języki południowosłowiańskie (w tym słoweński), ale dopiero w wiekach późniejszych. I dlatego w SCS nigdy w rzeczywistości nie spotkamy żadnego gibnahъ, jak tego chce Bor, który w tym wypadku albo jest kompletnym ignorantem, albo świadomie bądź nieświadomie wprowadza czytelnika w błąd, przytaczając formę staro-cerkiewno-słowiańską, która nigdy nie istniała. Każdy student polonistyki wie z ćwiczeń z języka SCS, że aoryst czasownika gybnǫti brzmiał gybъ, gybnǫxъ lub gyboxъ, ale nigdy *gybnaxъ, a już na pewno nie *gibnaxъ. Ktoś kto pretenduje do miana wyroczni w kwestii pochodzenia języka słoweńskiego powinien przecież doskonale zdawać sobie z tego sprawę… Równie „naukowa” jest dalsza analiza tekstu. I żeby nie zanudzać tu nikogo, po prostu ją pominę.

Dodatkowy przyczynek do „podniesienia” naukowej wartości „dzieła” pochodzi od tłumacza, którym jest Anton Škerbinc. W swoich uwagach zaznacza, że używane w książce znaki jerów ъ i ь są jedynie oznaczeniami odpowiednio palatalizacji i niepalatalizacji poprzedzającej spółgłoski. W rzeczywistości w staro-cerkiewno-słowiańskich tekstach są to znaki samogłosek – krótkiego (ultrakrótkiego) i i krótkiego y. Bor, Šavli i Tomažič wydają się o tym wiedzieć i czasem uwzględniają to w swoich rekonstrukcjach, czasem jednak pomijają jery – w zależności od tego, co im w danym momencie bardziej na rękę (np. na stronie 236 podano rzekomo SCS formę ošъl, w rzeczywistości możliwe było jedynie ošьlъ). Na ogół jednak pomijają jery zupełnie, choć w starych tekstach słowiańskich w rzeczywistości ich nie opuszczano. Skoro jery wymawiano wyraźnie jeszcze około 850 roku n.e., czy jest w jakimkolwiek stopniu prawdopodobne, aby uległy redukcji już w roku 300 p.n.e.? Nawet tylko ten jeden fakt usprawiedliwia stwierdzenie, że działanie autorów książki Veneti miało więcej wspólnego z science-fiction niż z nauką.

Nauka wymaga powtarzalności badanych zjawisk. Jeżeli wyrazy jakiegoś języka ulegają zmianom, odbywa się to według określonych reguł. W omawianej książce próbuje się niejednokrotnie przedstawić teksty wenetyjskie jako bliskie słoweńskiemu, choć przecież różnią się one, czasami bardzo znacznie. Nie formułuje się przy tym reguł tych zmian, które miałyby jakoby zajść na przestrzeni tysiącleci. Jeżeli zaś do zinterpretowania napisów wenetyjskich jako słoweńskich konieczne jest założenie o chaotycznych, nieujmowalnych w żadne reguły i nieprzewidywalnych zmianach języka, interpretacja taka nie może zostać uznana za naukową.

W przedmowie wydania angielskiego (autorstwa T. Y. Ismaela) czytamy, że w drugiej połowie ubiegłego (zapewne XIX) stulecia w historii zarysował się silnie nacjonalistyczny trend, a celem tej nauki stało się zapewnienie kulturowego prestiżu i wyższości pewnym narodom (z treści książki nietrudno zgadnąć, że chodzi o naród niemiecki). Książka Słoweńców ma jakoby trend ten wyeliminować i jej celem ma być odkrywanie prawdy. Jednak w ostatnim akapicie wstępu czytamy już coś zupełnie innego. Okazuje się mianowicie, że głównym przedmiotem książki nie jest wcale odkrywanie prawdy, ale wspieranie pokojowego współistnienia narodów Europy Środkowej. A więc widać wyraźnie, że autorom chodzi jednak głównie o promowanie określonej ideologii. Zamiast odideologizowania nauki – mamy zastąpienie jednej ideologii przez inną. Według autorów co prawda wszystkie narody Środkowej Europy dzielą w jakimś stopniu dziedzictwo kulturowe Wenetów, jednak z treści książki widać wyraźnie, że wśród tych równych narodów jeden naród – a mianowicie Słoweńcy – jest równiejszy. To oni bowiem są jakoby bezpośrednimi potomkami Wenetów, co oczywiście stawia inne narody w mniej uprzywilejowanej pozycji. Zresztą autorzy piszą mniej lub bardziej wyraźnie, że chodzi im o przyczynienie się do zachowania tożsamości ich narodu, zagrożonego w przeszłości ekspansjonizmem niemieckim. Trudno nie dostrzec w takiej tezie pobudek nacjonalistycznych. I doprawdy obrażanie się o to, że przypisuje się takowe pobudki słoweńskim autorom, jest kompletnie niezrozumiałe.

Ja, autor niniejszego artykułu, życzę z tego miejsca wszystkim Słoweńcom świetlanej przyszłości. Odcinam się jednak zdecydowanie – idąc (paradoksalnie) za radami Šavlego, Bora i Tomažiča – od wszelkich prób fałszowania historii w imię choćby najszczytniejszych ideałów. Wszystkim zaś polskim PT. Czytelnikom mojego artykułu pragnę uzmysłowić jeszcze jedno. Otóż teza o odwieczności Słowian w Środkowej Europie pochodzi od autorów polskich, którzy chcieli przy jej pomocy również rozwijać pewną narodową ideologię. Autorzy Ci (między innymi cytowany w omawianej książce Lehr-Spławiński) twierdzili, że to Polacy są najczystszymi potomkami pierwszych Słowian, a inne narody słowiańskie (w tym Słoweńcy) to odpryski dawnego słowiańskiego monolitu, którego tylko my jesteśmy w pełni dziedzicami. Słoweńcy jak widać ukradli ten pomysł, dostosowując go do lokalnych warunków. Teraz to Słowenia, a nie Polska, stała się najbardziej uprawnionym dziedzicem Prasłowian. Ktoś złośliwy mógłby więc zarzucić omawianym słoweńskim autorom nie tylko pseudonaukowość i nacjonalistyczne pobudki, ale i kradzież naszej polskiej idei…

Implikacje zamieszania wokół Wenetów

Poglądy, często absurdalne, oparte na przeświadczeniu o szczególnej roli własnego narodu w dziejach świata, prowadzą w rezultacie wielu naukowców do skrajnego sceptycyzmu wyrażającego się tezą, że żadnego paneuropejskiego Imperium Venetorum nigdy w przeszłości nie było, i że zbieżność nazw różnych grup Wenetów jest dziełem przypadku. Wenetów przyrównuje się wręcz do Wolków, których etnonim zaczął oznaczać różne niespokrewnione z nimi ludy celtyckie (Walijczyków) i romańskie (Włochów i Wołochów). Konsekwencją takiego stanowiska jest w zasadzie pesymizm, prowadzący do konkluzji, że prawdy i tak nie poznamy. Czy jest tak w istocie?

Podstawą do utożsamiania Wenetów ze Słowianami jest zdanie Jordanesa, pisarza z VI wieku n.e.: „ex una stirpe exorti tria nunc nomina ediderunt, id est Venethi, Antes, Sclaveni” (z jednego pnia poczęci trzy teraz ludy wydali z siebie). Jednak przecież Jordanes wyraźnie pisze, że ówcześni najeźdźcy byli złożeni z 3 plemion: Słowian, Antów i Wenetów. Wynika stąd, że choć Wenetowie spłynęli ze Słowianami w jedną nację, to początkowo wcale Słowianami nie byli (zob. też tutaj).

Historia zna wiele przykładów przeniesienia nazwy z jednego ludu na zupełnie inny lub nazywania jednym terminem ludów bliżej niespokrewnionych (zob. tutaj). Czy wobec tego faktu ktokolwiek ma prawo przypuszczać, że skoro Ptolemeusz opisuje Wenetów w środkowej Europie około roku 150 n.e., a 500 lat później Jordanes utożsamia Wenetów ze Słowianami, to Wenetowie Ptolemeusza byli również Słowianami?

Imperium, ale w wersji umiarkowanej

Autor tego artykułu jest zdania, że nadmierny sceptycyzm i postawa prowadząca do podważania dosłownie wszystkiego, co ustaliła nauka (dla własnego rozgłosu zapewne, zob. np. tutaj o krytyce pseudonaukowych wywodów lorda Renfrewa o pochodzeniu Indoeuropejczyków), bywają równie szkodliwe, jak niezachwiana wiara w autorytety. Innymi słowy, można podważać i odrzucać słabo uzasadnione hipotezy tylko wtedy, gdy formułuje się hipotezę lepiej uzasadnioną. Niezastosowanie się do tego wymogu wiedzie do krytykanctwa niemającego z nauką nic wspólnego. Albowiem gdy brak lepszych wyjaśnień, nawet bardzo słaba przesłanka urasta do rangi rozstrzygającego dowodu naukowego. Co innego, gdy umie się przedstawić lepszą hipotezę i gdy umie się ją dostosować do wszystkich znanych faktów. Taki umiarkowany i konstruktywny sceptycyzm jest prostą konsekwencją brzytwy Ockhama, która z kolei jest podstawą, na której musi być budowana wszelka nauka.

Choć niektórym teza ta może wydać się zbyt odważna, wiele danych przemawia za przyjęciem umiarkowanej wersji hipotezy imperium wenetyjskiego. Z elementarnej nauki historii wiadomo, że Rzymianie byli ludem, który podbił i skolonizował olbrzymie obszary Europy. Znana jest także każdemu obecność Greków i Fenicjan w wielu miejscach starożytnego świata oddalonych od ich ziem ojczystych (pomijając imperium Aleksandra Wielkiego nie chodzi jednak o zwarty obszar, lecz o oddalone od siebie kolonie). Nie dla każdego jest jednak oczywista teza, że podobnie rozległe obszary jak Rzymianie musieli zajmować w przeszłości Celtowie, których „imperium” w końcu ostatniego tysiąclecia p.n.e. rozciągało się od dzisiejszej Irlandii i Hiszpanii po Turcję.

Otóż nie ma właściwie żadnych przesłanek, aby nie móc mówić o podobnie rozległych obszarach zamieszkałych przez jeden lud także w bardziej odległej przeszłości. Wyobrażenie, że ludy poprzedzające okres rzymski to jacyś prymitywni i zacofani barbarzyńcy, pozbawieni jakiegokolwiek rozeznania we wszystkich sprawach innych niż hodowla świń i uprawa owsa, jest całkowicie błędne. Już nasi praindoeuropejscy przodkowie sprzed 5 tysięcy lat znali instytucję króla (łac. rex, sansk. raj), odróżniali też miasta (skr. pur, greckie polis) od zwykłych osad (gr. oikos, łac. vicus, polskie wieś), hodowali też konie i używali rydwanów w celach bynajmniej nie rolniczych. W świetle tych faktów i w świetle dowodów archeologicznych i lingwistycznych nie dziwi i wydaje się pewna, znacznie późniejsza przecież, dość rozległa ekspansja ludów Iliryjsko-mesapijskich na Bałkany w I połowie I tysiąclecia p.n.e. (1000 – 500 p.n.e.). Jeszcze wcześniej mogła mieć miejsce znacznie rozleglejsza ekspansja ludu, który stworzył kulturę łużycką i inne kultury popielnicowe. Ekspansja ta trwała ponad tysiąc lat (1700 – 450 p.n.e.), objęła Francję, tereny naddunajskie i wybrzeże Bałtyku, i wiele wskazuje na to, że nosicielami tej kultury były ludy określające się nazwą Wenetów. Kres zadał jej najazd Scytów i ekspansja Celtów i Germanów. Wenetowie nad Adriatykiem w latach 1100 (?) – 150 p.n.e., nad Atlantykiem około 50 roku p.n.e. i nad Bałtykiem u przełomu er – to, jak się wydaje, jedyne poświadczone w źródłach resztki potężnego niegdyś plemienia.

Literatura

Wykaz literatury drukowanej można znaleźć tutaj.

Linki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie