Jak wiedzą osoby, które miały wątpliwą przyjemność czytać historie moich dotychczasowych bojów z sąsiadami, mieszkam w domu jednorodzinnym zbudowanym w granicach średniej wielkości miasta. Osiedle sprawia wrażenie bardzo spokojnego, cichego, jest położone przy lesie – jednym słowem idylla. Wciąż zastanawiam się, gdzie miałem oczy i co mnie zaślepiło…
Jako typowy mieszczuch, przyzwyczajony do ciasnoty mieszkania, miałem romantyczne wyobrażenie przeprowadzki do domu. Ten szybko stał się jednak dla mnie tzw. guilty pleasure, czyli osobliwie pojmowaną przyjemnością, która regularnie staje się źródłem irytacji.
Skończył się sezon koszenia trawy i już miałem odetchnąć z ulgą, gdy… zacząłem się krztusić i dostałem napadu kaszlu. Wszystko przez kolejną atrakcję zafundowaną mi przez niezawodnych sąsiadów, czyli smog.
Wspólnie z żoną, trochę przez łzy, śmiejemy się, że skoro było nam ciasno w mieszkaniu, to teraz dla odmiany zamieszkaliśmy w lochu. Życie w wymarzonym domu, przynajmniej na razie, nie do końca wpisuje się w nasze wyobrażenia.
Miały być poranne kawki na tarasie, wieczorny relaks z nasłuchiwaniem odgłosów lasu, odstresowujące prace w ogródku, a zamiast tego przesiadujemy w czterech ścianach, przy szczelnie zamkniętych oknach. Dlaczego? Ponieważ wizja dostania Przewlekłej Obturacyjnej Choroby Płuc czy nowotworu niespecjalnie nam się uśmiecha.
Problem ujawniły już pierwsze chłodniejsze dni jesieni. Dobra rada dla osób planujących zakup domu: nie róbcie tego latem. Koniecznie przyjedźcie na osiedle jesienią lub zimą, najlepiej wieczorem, upewniając się, czy sąsiedzi nie spalają w swoich kotłach starych butów, szmat czy mokrego drewna.
U nas, choć nie mam na to twardych dowodów, prawdopodobnie odbywa się właśnie taki proceder. Smród jest nie do zniesienia. Do tego dochodzi gryzący, bardzo agresywny dym, który wdziera się do domu, gdy tylko na chwilę uchylimy okna (przy zamkniętych oknach też się dostaje – przez wentylację - tylko z opóźnieniem). Koszmar.
W ciągu dnia jeszcze da się wytrzymać, ale wieczór zdaje się budzić w sąsiadach wszystko, co najgorsze. Niektórzy z nich jakby tylko wyczekiwali momentu, kiedy pod osłoną ciemności mogą bezkarnie zejść do kotłowni i spalić wszystko, co wpadnie im w ręce. Stare kalosze? Delicje! Porąbana meblościanka? Wspaniałości! Kartony i kolorowe gazety? No przecież nie wyrzucę!
I tak mijają nam kolejne dni, tygodnie, za chwilę miesiące, podczas których zastanawiamy się nad bezkresnością ludzkiej głupoty.
Wcześniej, mieszkając w bloku, mieliśmy wyobrażenie, że truciciele stanowią społeczny margines, a problem smogu jest nieco wyolbrzymiony. Teraz już wiemy, że świadomie lub nie, trują nas nie ci naprawdę biedni, którzy nie mają pieniędzy na węgiel czy gaz, ale całkiem nieźle sytuowani, „przedsiębiorczy” cwaniacy.
Według szacunków, w Polsce aż 86% pyłów zawieszonych PM 2.5 i 73% rakotwórczych dioksyn i furanów pochodzi z domowych kominów.[1] Za smog w głównej mierze odpowiadają więc prywatne kotły na paliwo stałe – wcale nie przemysł czy transport samochodowy. Swoją cegiełkę dokładają do tego również moi sąsiedzi.
Jest to dla mnie o tyle frustrujące, że sam latem wydałem sporo na remont starej kotłowni, włącznie z wymianą kotła na nowoczesne urządzenia, po to, aby mieszkać komfortowo, bezpiecznie, a przy tym nie truć środowiska i sąsiadów. Chyba byłem frajerem, bo inni zdecydowanie nie podzielają tej postawy, paląc wszystko jak leci w kotłach i kominkach.
Smród smrodem, ale przecież te toksyny wydobywające się z kominów są truciznami, których wdychanie prędzej czy później odbije się na naszym zdrowiu – nie tylko moim i mojej żony, ale też sąsiadów, ich bliskich, dzieci, odwiedzających ich gości itd.
Strasznie denerwuje mnie społeczne przyzwolenie na palenie byle czym i niska świadomość konsekwencji zdrowotnych, jakie to ze sobą niesie. Mam wrażenie, że żadne programy typu „Czyste Powietrze” nic nie zmienią, dopóki nie nastąpi otrzeźwienie wśród właścicieli domowych kotłów i kominków. Tutaj potrzebna jest metoda kija i marchewki, czyli z jednej strony finansowe zachęty do wymiany źródeł ciepła, a z drugiej dotkliwe i bezwzględne kary dla trucicieli. Wiem, prawo już je przewiduje, ale przykład mojego osiedla – nie w jakiejś zabitej deskami wiosce, ale w średniej wielkości mieście – pokazuje, że część ludzi ma te przepisy gdzieś.
Jestem zawodowo związany z branżą reklamową i już widzę kampanię społeczną, w której np. rodzice podają swoim dzieciom trutkę na szczury, a zamiast soku nalewają im do szklanek rtęć. Mocne? A czym to się właściwie różni od codziennego, systematycznego i uporczywego trucia dzieci i innych ludzi toksynami ze spalania śmieci? Jedynie tym, że wyrok w postaci ciężkich chorób jest odroczony.
Może taki przekaz cokolwiek by zmienił? A może jestem naiwny? Zastanowię się nad tym siedząc w moim lochu. Przez okno widzę, że sąsiad znów dorzucił do pieca.
[1] https://polskialarmsmogowy.pl/smog/skad-sie-bierze-smog/