To będzie historia dwóch podróży. Bez pierwszej prawdopodobnie nie byłoby drugiej; a już na pewno nie byłaby ona tym, czym była. To wszystko brzmi tajemniczo i zagmatwanie – tym bardziej, że Kosmos był mi od zawsze daleki i obcy, choćby ze względu na wrodzony wstręt polonisty do świata cyfr i liczb i ich sekretnych wzajemnych zależności.
Podróż numer jeden. Czas akcji: lato tego roku. Miejsce akcji? O tym za chwilę, poczekajcie, niech dojadę. Postanowiliśmy w tym roku z Żoną, że w te wakacje m.in. spełni się jedno z moich „odwiecznych” pragnień i odwiedzimy wreszcie Frombork. Aż dziw, ale byłem tam ostatni (i jak dotąd jedyny) raz w wieku bodaj dwunastu lat – więc tak, jakbym nie był w ogóle. Pamiętam tylko, że było paskudnie zimno. Musiał ciągnąć wiatr od wody. A zatem od słów przeszliśmy do czynów i w pewien piękny sierpniowy dzień nasz cudowny wehikuł czasu, w postaci czerwonego Cienkosia, poniósł nas rączo ku północno-wschodnim rubieżom Rzeczpospolitej. Do Elbląga droga koszmar – Formuła 1 to przy tym pikuś. Wszyscy na szosie uparli się, by pozabijać się nawzajem i swój plan z fantazją wcielali w życie; musiałem nieźle się napocić, by pokrzyżować im te miłe wakacyjne plany. Za to za Elblągiem, jak za dotknięciem magicznej różdżki, zupełnie jakby się wkraczało w granice innego świata. Cudo! Cień lasów i złoto pól, cicho i pusto jak wymiótł – nikogutko – szybko i bez przeszkód pomknęliśmy naprzód. W pewnym momencie samochód wyszedł z zakrętu, a zza ściany lasu, po prawej stronie, „na pagórku niewielkim”, wyrósł nagle potężny masyw gotyckiej katedry. Robi wrażenie. Dreszcz przeszedł mi po plecach. A więc dotarłem tu, gdzie Słońce stanęło w miejscu, a Ziemia ruszyła w drogę. Co za uczucie! Coś wisiało w powietrzu. Wrażenie niezwykłości potęgowała dodatkowo panująca cisza; dziwne, ale turystów jak na lekarstwo, pełna kulturka, ani śladu rozwrzeszczanej kolonijnej dzieciarni pchającej się do stoiska z frytkami – nic, cisza. Tylko kolos katedry od wieków obojętny na wszystko. Ogrom.
Poszliśmy nad Zalew. Znowu mocno wiało; widać tu po prostu zawsze wieje. Byłem w stanie ekscytacji, bo pomyślałem, że ten wiatr, który aż przenikał mi przez bluzę, tak samo zimnym powiewem musiał targać fryzurę fromborskiego Kanonika. Może i on tak stał, jak my teraz stoimy, kiedy gapiąc się na drugi brzeg Zalewu Wiślanego obalał w myślach stary system? Na każdym kroku tajemnica. Stoimy twarzą w twarz z Historią, to się czuje! Byłem coraz bliżej tego człowieka, który do tej pory wydawał mi się jakimś dalekim, martwym, wyciętym z kart szkolnego podręcznika pojęciem. Tam zobaczyłem go wyraźnie: żywą osobę z krwi i kości.
Kiedy weszliśmy do katedry i, po krótkim koncercie organowym (a jakżeby inaczej?), w prawej nawie u stóp ołtarza św. Krzyża (wonczas św. Andrzeja) stanęliśmy na płycie posadzki, pod którą przypuszczalnie spoczywał. Znów poczułem dreszcz. Wprawdzie nie wiadomo na sto procent, czy ten, kto tam leży, to naprawdę On – wiek biologiczny, budowa czaszki i czas zgonu niby pasują, lecz dopiero porównanie DNA z DNA jego wuja, Łukasza Watzenrode, ostatecznie rozwieje wątpliwości. Sęk w tym, że szczątków wuja… dotąd nie odnaleziono. Zagadka pozostanie więc zagadką jeszcze przez czas jakiś, bo nikt za bardzo nie wie, gdzie ich szukać.
Potem zwiedziliśmy muzeum katedralne, m.in. z kopią obrazu Matejki „Kopernik. Rozmowa z Bogiem” i fotokopiami rękopisów, z pierwszą stroną „O obrotach” włącznie. Dalej wieża wido-kowa i Wieża Kopernika. Dom astronoma znajdował się w mieście (dziś nie ma po nim śladu) i właśnie dlatego wykupił na własność wieżę (najwyższy wówczas element murów), by w razie krzyżackiej napaści ukryć tam cały dobytek, naukowy przede wszystkim. Tam też, na górnej kondygnacji, nocami wpatrzony w niebo – „rozmawiał z Bogiem”.
Zawsze fascynował mnie ów obraz Matejki. Choć, jak większość jego wizji historii, jest fantazją – mistrz nigdy we Fromborku nie był – przykuwa uwagę twarz Kopernika. Czy tak wyglądała wtedy, gdy odkrył jedną z największych tajemnic Wszechświata? Co wyraża? Lęk, szaleństwo, czy zasłuchanie właśnie w „głos Boga”? Tej tajemnicy nigdy już nie poznamy.
Podróż numer dwa. „Książka, której nikt nie przeczytał” amerykańskiego astro-fizyka, Owena Gingericha. Prowokacja zawarta w tytule jest cytatem z innej książki poświęconej m.in. Kopernikowi, a zarazem tezą, którą autor chce bardziej obalić niż potwierdzić. Z pasją godną Sherlocka Holmesa prawie przez 30 lat śledził koleje losu bez mała 600 starodruków „De revolutionibus”, głównie pierwszego wydania z 1543 roku (Norymberga) i drugiego z 1566 (Bazylea) – a ta książka jest zapisem jego śledztwa. Autor pomija przy tym dziewicze, czyste, nie noszące żadnego śladu lektury, gorączkowo natomiast studiuje egzemplarze gęsto pokryte notatkami, uwagami i glosami właścicieli. Wnioski z tej detektywistycznej, mrówczej pracy są zaskakująco ciekawe i pobudziły moją wyobraźnię, stając się kolejnym pretekstem do podróży w czasie. Nie myślałem, że już w parę tygodni po pierwszej wyprawie do świata genialnego astronoma przyjdzie mi tak szybko tam wrócić. Już choćby sam początek książki Gingericha: Frombork, rok 1543. Kopernik leży na łożu śmierci, gdy z Norymbergi przybywa Joachim Retyk, jedyny uczeń Mistrza i wkłada mu w dłonie „jeszcze ciepły” egzemplarz „De revolutionibus”. Sam Kopernik nie bardzo jest już świadom, co się wokół niego dzieje, ale wodzi dłonią po okładce grubej księgi.
Czym jest książka Gingericha? Na pewno jest efektownym reportażem, pozwalającym czytelnikowi podążać za autorem w poszukiwaniu kolejnych egzem-plarzy epokowego dzieła, zerkać mu przez ramię na bezcenne starodruki i towarzyszyć przy kolejnych odkryciach. W rezultacie tych odkryć autor dotarł bodaj do wszystkich egzemplarzy zachowanych do dziś i sporządził monumentalny An Annotated Census of Copernicus – spis właścicieli pierwszych dwóch wydań „O obrotach”. I już we Wstępie zadaje sobie pytanie: kim byli posiadacze „takiej” książki – po czym sam sobie odpowiada: to święci, heretycy, nicponie, muzycy, filmowe gwiazdy, lekarze i maniakalni bibliofile, by o astronomach już nie wspominać.
Nie ma sensu streszczać dość skomplikowanej drogi badawczej autora na aukcjach, w bibliotekach, antykwariatach, po muzeach czy w zamkach bogatych snobów, dla kaprysu kupujących księgę Kopernika. Warto natomiast zatrzymać się przy tym, co czuje ktoś, kto w zbiorach biblioteki UJ bada rękopis takiego dzieła; a jakby tego było mało – na jednej z kart odkrywa… atramentowy odcisk kciuka Autora. Równie niezwykły jest epizod z odkryciem rękopisu Kopernika „Commentariolus” (Zarysu). Jest to niepublikowane, wstępne ujęcie jego opus magnum, parę kart skopiowanych ręcznie w kilku zaledwie egzemplarzach. I oto nagle, w połowie lat 60. ub. wieku, egzemplarz „O obrotach”, będący w posiadaniu uniwersytetu w Aberdeen w Szkocji, odsłania doklejone w środku karty jakiegoś rękopisu. Jakiego? To był właśnie Zarys, złączony jeszcze w XVI wieku wraz z dziełem głównym polskiego astronoma. Trzeci istniejący dziś na świecie egzemplarz! A więc „O obrotach” jednak czytano i to dość dokładnie.
Gingerich bada recepcję myśli Kopernika na przestrzeni wieków – i dochodzi czasem do zabawnych wniosków. Odkrył np., że Giordano Bruno, notabene spalony na stosie m.in. za głoszenie poglądów Kopernika, nigdy jego księgi nie przeczytał. Owszem, posiadał ją w swych zbiorach, świadczy o tym zamaszysty autograf na stronie tytułowej, znał główne tezy, lecz dalsze karty księgi są zdumiewająco czyste, nie tknięte śladem jakiejkolwiek lektury!
Na koniec ciekawostka. Oto bowiem Kopernik, ksiądz w końcu, zapisał m.in. taką myśl po dokonaniu swego wielkiego odkrycia: „Zaprawdę ogromne jest to boskie arcydzieło Istoty Najlepszej i Największej”. I kler mu nie uwierzył! Bynajmniej nie w sens odkrycia – lecz w to, że człowiek może odkryć myśl Boga. I kazano katolickim czytelnikom usuwać to zdanie z ksiąg. I usuwali…
Habas
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki