Okruchy Ogana Korespondencja nr 8
W życiu każdego czytelnika bardzo często się zdarzają chwile, że wysiłek włożony w lekturę nie jest równoważony przez pożytki z niej płynące. I, jeśli nie ma takiej potrzeby, wtedy najlepszym rozwiązaniem jest książkę odłożyć i do niej nie wracać. Co ma jednak zrobić recenzent, od którego wymaga się uczciwej oceny dzieła nie dającego się czytać żadną miarą – albo takiego, o którym, pomimo wszelkich wysiłków, nie da się nie tylko dobrego, ale i żadnego słowa powiedzieć?
Pamiętam swoje męczarnie nad powieścidłami przysyłanymi mi przez Oramusa, kiedym współpracował z „NF” na odcinku recenzenckim jako Agregator… Nie miałem wówczas odwagi Karburatora i stworzonej przez niego metody krytycznej, która pozwalała pisać o książce niedoczytanej wyłącznie na podstawie przejrzanych fragmentów. Jeszcze radykalniejszy sposób przedstawił w jednym ze swych felietonów Orwell: kiedy zbliża się ostateczny termin oddania materiałów do redakcji, teksty zaczynają się pisać same, składane z wypracowanych przez recenzencką praktykę fraz − okrągłych i nic nieznaczących, a żeby zamaskować fakt, iż się książki nie przeczytało, wstawia się cytaty wyrwane z niej na chybił trafił. Trzeba to bowiem głośno powiedzieć: marnowanie czasu na marną twórczość jest zbrodnią wobec samego siebie i naprawdę nie warto poświęcać jej czasu. śycia za mało, by tracić je na gnioty…
Rzecz jednak w tym, że to, co jednych nudzi i brzydzi, innym może smakować. Ja, na przykład, żadną miarą nie potrafiłem się przebić poza 20 czy 30 stronę „Cesarza” Kapuścińskiego, a to ponoć znakomita książka. Jak się teraz okazuje – częściowo zmyślona; ale wciąż ponoć dobrze napisana… No sorry, w ogóle mnie nie wciągnęła…
Ten przydługi wstęp jest mi potrzebny, bo chciałbym poniżej napisać o przeczytanych przeze mnie ostatnio książkach, które pozostawiły mnie niewzruszonym. Nie polecam ich zatem, choć w cale to nie znaczy, że nikomu nie przypadną do gustu.
***
Na początek: „Ostatnia bitwa templariusza” Artura Pereza-Revertego. Nie tak znowu dawno temu reklamowałem na tych łamach jego pisarstwo: jako barwne, inteligentne, nieomal porywające. No, a teraz klapa. Powieści tej brakuje przede wszystkim tego, co tak ożywiało „Klub Dumasa” czy „Flamandzką szachownicę” – czyli skrzącego się od erudycyjnych szczegółów tła. „Ostatnia bitwa…” przynosi trochę informacji na temat historii Sewilli i Hiszpanii, trochę na temat hackerstwa (tyle że to książka z połowy lat 90., więc enuncjacje z tej dziedziny są mocno przestarzałe).
Ale te fragmenty nie przemawiają do wyobraźni tak sugestywnie, jak chociażby historia postaci uwiecznionych na flamandzkim malowidle (historia zmyślona – to prawda − ale jak zmyślona!), brak im pasji i polotu. To w dużej mierze zasługa bohaterów powieści, których główną cechą jest wypalenie: zachowują się rzeczywiście jak rycerze przed ostatnią, z góry przegraną, bitwą. Jest to również opowieść o świecie popadającym w ruinę – nie tyle architektoniczną, co etyczną (symbolem tego jest rozpadający się kościółek, o którego ocalenie tytułowa bitwa ma się rozegrać). Nie ma tu sympatycznych postaci, każdą oszpeca jakieś popełnione draństwo.
Dodatkowo narrator nie szczędzi jadu wylewanego na osoby duchowne, których – jak to w powieści o kościele – nie brakuje. Dostaje się zatem skorumpowanemu arcybiskupowi Sewilli, Kongregacji Doktryny Wiary, której szefowi (polskiemu kardynałowi) imputuje się marzenia o przywróceniu stosów, a także Janowi Pawłowi II (że daje sobą manipulować urzędnikom kurii). Zepsuta zwierzchność – to i rozpasane szeregi. Proboszcz kościółka to malwersant; agent Watykanu wysłany na przeszpiegi do Sewilli jest zachowującym pozory ateuszem, który nie-nawidzi kleru, mimo że sam pozostaje księdzem; prowadząca remont świątyni zakonnica ślubów się – co prawda – jeszcze nie wyrzekła, ale zgromadzenie opuściła. Jedyny sympatyczny duchowny to młody obiecujący wikary, który za swój idealizm zapłaci zesłaniem na parafię w jakiejś zapadłej hiszpańskiej dziurze (ale to bohater trzeciorzędny).
Na plus książce trzeba poczytać, że jest ciekawie pomyślana (niemal do końca nie wiemy, kto zabił, zaś tożsamość hackera, który spenetrował wewnętrzną komputerową sieć Watykanu, to także niespodzianka), sprawnie napisana, fabuła rozwija się w dobrym tempie – i w kategorii czytadło ten tytuł
na pewno się wyróżnia. Ale nie pobudza do refleksji i nie wzrusza, a to przez antypatyczność postaci, z którymi trudno się utożsamić. Mnie w każdym bądź razie ich losy nie obeszły i nie dostrzegłem w nich żadnego tragizmu.
Upadki zafundowali sobie sami i żadne okoliczności ich do zejścia z drogi cnoty nie zmusiły. Odbiorca wrogo (lub przynajmniej krytycznie) nastawiony do kleru mógłby tej lektury wyciągnąć wnioski utwierdzające go we własnych przekonaniach, ale dla mnie taka perspektywa nie jest oczywiście atrakcyjna. Tak się złożyło, że niemal na każdym etapie mojego życia spotykałem osoby, które potem powoływane były do służby Panu (kolega z podstawówki został księdzem, kolega z technikum − karmelitą bosym, koleżanka z roku także wybrała życie zakonne) – i dobrze wiem, że księża nie pochodzą z księżyca. I jeśli nie są tacy, jacy powinni być (a najczęściej stawia się im wymagania, którym nie sprostałby niejeden święty), to w dużej mierze jest to zasługa otoczenia, w którym się wychowali (rodziny, szkoły, wzorców lansowanych w mediach), a także samych parafian. Widząc zaangażowanie wiernych w życie kościoła, ich frekwencję na mszach itp., trudno nie zgorzknieć, nie stracić zapału (a czasami wiary) i nie zostać samolubnym sknerą. (Chociaż proboszcz z powieści Revertego, mimo zwątpienia w boże miłosierdzie, postanawia do końca służyć potrzebującym go parafianom. Wyprzedaje nielegalnie dobytek kościoła też nie po to, by napchać własne kieszenie, ale by zaspokoić potrzeby wspólnoty. Natomiast czy na posługę takiego zgorzkniałego księdza zasłużyli jego parafianie – to już inna sprawa). Żeby nie było niejasności: krytyka kleru to nie jest najważniejszy wątek powieści, ale
mnie najbardziej poruszył. To też jest dowód na jej niedoskonałość, bo nie wierzę, aby Reverte napisał ją po to, by czytelnika irytować portretami duchowieństwa…
***
Wielkim rozczarowaniem była dla mnie także lektura „Ysabel” Guya Gavriela Kaya (a jest to powieść nagrodzona World Fantasy Award w roku 2008!). Do tej pory uważałem go za świetnego pisarza, którego nazwisko gwarantuje prozę wysokiej jakości. Zarówno w klasycznej fantasy (cykl „Fionavarski Gobelin”, „Tigana”), jak i w powieściach z cyklu o świecie pod dwoma księżycami (inspirowanych romansami heroicznymi różnych ludów europejskich) – sprawdzał się on znakomicie. Ale „Ysabel” nie dorasta tamtym utworom do pięt.
Gatunkowo jest to horror – czyli opowieść, w której dochodzi do radykalnego zakwestionowania praw rządzących naszym światem. Być może powieści zaszkodziło właśnie osadzenie fabuły w dzisiejszej Prowansji i uczynienie bohaterami równie współczesnych postaci. Na pewno ryzykowną strategią było nadanie jej charakteru inicjacyjnego: oto beztroski nastolatek z nieodłącznym iPodem zostaje wplątany w niezwykłe wydarzenia, które zmuszą go do podejmowania dojrzałych decyzji, a na dodatek – okaże się, że nie jest takim zwyczajnym chłopcem. Skupienie narracji na jego przeżyciach, emocjach i obawach – dorosłego czytelnika po prostu nudzi. Poza tym, wydaje mi się, że jako piętnastolatek miałem zupełnie inne problemy niż Ned, w związku z powyższym wydały mi się one w dwójnasób nieprawdziwe (nie dość, że sam zbliżam się już do czterdziestki i dorastanie mam za sobą, to na dodatek – jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – najbardziej przygnębiał mnie w zbliżonym do bohatera wieku fakt, że komuna trzymała się mocno i nic nie zapowiadało jej upadku jeszcze za mojego życia). Mogę sobie co prawda wyobrazić, że współczesny polski nastolatek będzie przeżywał te same co Ned udręki (jak poderwać ładną dziewczynę, jak się zachować w towarzystwie dorosłych, itp.), ale zawęża to grupę odbiorców, dla których powieść może być atrakcyjna, do rówieśników bohatera. Chyba żeby potraktować ją jako poradnik dla rodziców nastolatków, ale i wtedy krąg odbiorców nie jest szczególnie szeroki…
Dlaczego Kay podjął takie ryzyko – wyjaśniają, jak mi się zdaje, podziękowania na końcu książki: otóż została ona napisana w trakcie pomieszkiwania rodziny Kayów w Prowansji, a niebagatelną rolę w jej powstaniu odegrali synowie autora. Pisanie książki wspólnie z dziećmi może być frajdą samą w sobie, potem jednak nie jest łatwo krytycznie spojrzeć na ukończone dzieło.
Zresztą w kategorii książka dla nastolatków „Ysabel” może wypadać nawet nieźle, chociaż w konkurencji z „samochodzikami” osobiście jej nie widzę. Trzeba jednak Kayowi przyznać, że uczciwie udokumentował swoją historię (lista źródeł może nie tak imponująca, jak w przypadku książek dla dorosłych, ale kaliber dzieła też mniejszy), czym w pewnym stopniu zrehabilitował się w moich oczach. Nie zabrakło także wątku medycznego, z którego uczynił on już swój znak firmowy. Gdybym jednak miał polecać inną powieść Kaya z fabułą rozgrywającą się w Prowansji (lub krainie na niej wzorowanej), byłaby to oczywiście „Pieśń dla Arbonne”.
Ciekawe, jaką formę zaprezentuje Kay w swojej nowej powieści „Under Heaven” - jej fabuła będzie nawiązywać do dziejów chińskiej dynastii Tang z VIII wieku.
GFK