Indiana Jones - Królestwo kryształowej czaszki - filmy fantastyka

Marek Szydełko
09.09.2015

Zręczna rozrywka

Dokładnie dziewiętnaście lat trzeba było czekać na czwartą część przygód Indiany Jonesa - chyba trochę za dużo. W ciągu tych dziewiętnastu lat Harrison Ford przekroczył sześćdziesiątkę, a Sean Connery i filmowi naziści z oryginalnej trylogii dawno już przeszli na emeryturę. Dlatego trzeba było znaleźć nowych kandydatów na czarnych bohaterów; szczęśliwie do dyspozycji był jeszcze Związek Radziecki i komu-nistyczni agenci (na czele z Cate Blanchett znakomicie odgrywającą rolę Rosjanki).

W roli magicznego artefaktu obsadzono tym razem tajemniczą kryształową czaszkę, której odniesienie do miejsca, skąd ją ukradziono - tj. do złotego miasta poszukiwa-nego przez konkwistadorów - zapewnić ma rzekomo władzę parapsychicznego pano-wania nad myślami ludzi. Na okrasę dorzucono jeszcze Roswell i domniemanych kos-mitów (nie jest to specjalny spojler, ponieważ poszukiwanie kosmity ma miejsce już  w pierwszej scenie) oraz antykomunistyczną gorączkę w Stanach Zjednoczonych. Dr Henry Jones jr. poszukiwać będzie przyjaciela, który zaginął w Amazonii w poszu-kiwaniu rzeczonej czaszki, oraz byłej narzeczonej, której przytrafiło się nieszczęśliwe porwanie w poszukiwaniu owego przyjaciela. Po drodze przytrafi im się tak wiele przy-gód, że starczy aż do samego końca dwugodzinnego seansu.

Z filmu wyszedłem nieco rozczarowany. Z jednej strony, nie ma co mitologizować poprzednich części: były one przecież niczym innym, jak historiami przygodowymi, w których chodziło o to, by bohater miał okazję wykazać się sprytem i zręcznością w pełnej zwrotów intrydze i nieprawdopodobnych sytuacjach. Z drugiej strony jednak, w porównaniu z filmami sprzed lat „Królestwo kryształowej czaszki" nie sprawiło na mnie szczególnego wrażenia. W czwartym „Indym" więcej jest akcji, a mniej humoru  i przygody. Nie znaczy to, że film jest zły, ale jest jednak inny.

Czas wypełniają pościgi, walki, pościgi - dzięki nim efektownymi ujęciami może się wykazać Janusz Kamiński - ale fabuła mogłaby się obejść bez połowy z nich. Odniosłem wrażenie, że scenarzyści zastosowali metodę znaną z „Powrotu Jedi": wrzucić do worka znane i sprawdzone motywy, dorzucić parę kilo mało istotnych scen akcji, potrząsnąć i zobaczyć, co wyjdzie. Wyszedł film, który da się obejrzeć dzięki zręczności realizacyjnej oraz talentowi Harrisona Forda. W sumie „Królestwo kryształowej czaszki" jest raczej filmem jednorazowym - takim, który ogląda się bez żalu i również bez żalu zapomina.

 

Michał Szklarski

Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki
Indiana Jones i królestwo Kryształowej Czaszki (Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull).

 

 


 

 

INDY WG DŻORDŻA

Tytuł: Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull/Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki
Produkcja: USA, 2008
Gatunek: Redux kina nowej przygody
Dyrekcja: Steven Spielberg
Za udział wzięli: Han Solo, podstarzały Will Szkarłatny, odmłodzona Karen Allen, chłopczyk z „Transformers”, Galadriela, Kane z „Nostromo”
O co chodzi: Indiana Jones walczy z ludźmi radzieckimi o kryształową czaszkę

Jakie to jest: „Indiana Jones” to ostatni po „Gwiezdnych wojnach” wielki film naszej młodości, który powrócił po dekadach próbując jeszcze raz wskrzesić magię kina nowej przygody. Jak przy wszystkich tego rodzaju powrotach pojawiły się głosy oburzenia  i obawy o jakość filmu.
No i wszystkie te obawy się sprawdziły.

Oczywiście, nie ma katastrofy – „Indiana Jones 4” to dobry, pewnie nawet bardzo dobry, film przygodowy, ze świetną obsadą, ciekawą fabułą i wypasioną akcją. Ma wszystko na miejscu: Indianę, który daję radę, dzieciaka, który jest lepszy niż można by się spodziewać, oldskul klimat, przygody, walkę z kafarem, sponiewieranie głównego bohatera, zmagania z obrzydliwymi stworami, humor, tizerek z artefaktem, węże, laskę (powiedzmy), skakanie na biczu (powiedzmy), egzotykę (powiedzmy), fajne nawiązania do poprzednich odcinków, czerwone linie na mapie, fajnego przeciwnika. Ale czy jest to kolejny „Indiana Jones”? Czy jest to zasłużona czwarta część trylogii?

Zaczyna się całkiem klawo (abstrahując od żenujących rysunkowych świstaków) - mamy fajny pustynny wyścig cool-gości w stuningowanej bryczce z konwojem wojskowym. Oczywiście wiadomo, że chodzi o Lucasa sentyment do tego typu rozrywek – i scenka ta wyszła mu całkiem nieźle, zwłaszcza że z grubsza wiemy, co to za mroczny konwój, a wszystkiemu przygrywa klasyczny kawałek z okresu. Otwarcie zatem tym klimatem mocno przywodzi na myśl „Anthing Gors” z dwójki. Potem następuje dość długa akcja tizerkowa, składa-jąca się z całego szeregu pod-akcji – bardzo przyzwoita i trzymająca klimat klasyki. Jednak im dalej w las, tym film coraz mniej podobał mi się...

Przez cały czas akcja wali na złamanie karku. Po dość intensywnym tizerku oczeku-jemy na jakąś chwilę spokoju – ale gdzie tam! Na ekranie nie ma pięciu minut bez pościgu, bijatyki lub innych wymagających fizycznie czynności. „Zaraz, to chyba dobrze?” – zakrzykniecie. No, nie do końca. Seria o Indianie nigdy nie kojarzyła mi się z akcją non-stop.

Nagromadzenie, nie zawsze fajnych, sekwencji powoduje, że właściwie nie zauważamy, kiedy film zaczyna się kończyć i kiedy następuje finalna konfrontacja...  W poprzednich „Indianach” zawsze mieliśmy długie sceny spokoju, gdzie można było zaczerpnąć oddechu, łyknąć kolorytu dalekich krajów i kanonu „Indiany”: pobyt  u Sallaha w Kairze, kolacja u Maharadży, nawet – kurde – Wenecja. Tutaj nic takiego nie ma. Akcja > czerwona linia > akcja > czerwona linia > akcja > koniec filmu.

Ale to jeszcze nic. Jeden z moich najpoważ-niejszych zarzutów do tego filmu to kom-pletne wyzucie go z jakiegokolwiek „archeo-romantyzmu”, że się tak wyrażę. W poprzed-nich odcinkach zawsze mieliśmy kilka spokoj-nych scen, które nadawały klimat i właśnie romantyczny sens całemu questowi - gdzie te uwagi Marcusa o Arce, gdzie nawet przemó-wienie Belloqa w kanionie, gdzie fortuna  i chwała? Tutaj mamy kilka mętnych tekstów o kryształowej czasze, które w żaden sposób nie potrafią wzbudzić tego poczucia „wyższej konieczności” misji Indiany. No, ale cóż – może współczesny widz źle by odebrał takie blubry.

Film za to jest z-lucas-owany na maxa. Tak jak Wajda nie potrafi odmówić klockom z TVP, tak samo Spielberg nie potrafił odmówić Dżordżowi. Na nic gadanie  o analogowym montażu i klasycznym tempie akcji – z ekranu wali jeden wielki render porównywalny tylko z nową trylogią SW. Sceny w plenerach są ograniczone do niezbędnego minimum, a przez większość czasu odnosimy wrażenie, jak nie blue-boxa to – przynajmniej średnio udanego kręcenia w studiu (np. scena eksploracji grobowca konkwistadorów to jeden wielki teatr). Żeby było gorzej – nie zawsze są to efekty najwyższych lotów: pamiętacie jak wszyscy kręcili nosem na słabo złożoną scenę pościgu amfibią na krawędzi klifu w trailerze? W filmie została ona dokładnie w tej samej jakości, a do tego dostaliśmy sto innych, podobnie dopracowanych, ujęć.
Jak już wiemy z wywiadów, Dżordż postanowił tym razem nieco zmienić konwencję - odejść od typowo przygodowego skarboszukania przez twardzielskiego bohatera w stronę klimatu lat ‘50 – UFO, zimna wojna, komuniści i atomy.

Zabieg, można by powiedzieć, sensowny i usprawiedliwiony. Jednak niestety w znacz-nej mierze zaważył na nie-kompatybilności z poprzed-nimi „Indianami”... O ile sam główny artefakt jest do przyjęcia (każdy z nas czytał chyba w młodości o krysz-tałowych czaszkach w publikacjach dotyczących UFO  i był tematem zafrapowany), o tyle całe rozwiniecie jego motywu jest ultra sztampowe... I tu przechodzimy do kolejnego poważnego zarzutu – zakończenie filmu jest tak szablonowe i przewidywalne, że właściwie można je wywnioskować z trailerów. Pozwolę sobie nawet na uwagę, że wypada gorzej niż w „Mumii 2”, która jest (jakby nie patrzeć) podróbą starego, dobrego „Indiany”.

I w tym miejscu należy wspomnieć o scenariuszu. Jeśli to miał być ten wymarzony, na który czekaliśmy tyle lat, to nie chciałbym widzieć tych kilkudziesięciu, które przepadły! Całość sprawia wrażenie zlepku scen z wersji bardzo dobrych (pierwsze pół godziny filmu), jak również pisanych na kolanie (ostatnie pół godziny filmu). Z tego chyba powodu pewne motywy pojawiają się i znikają bez słowa wyjaśnienia (np. strażnicy cmentarza),  a sceny przechodzą jedna w drugą z montażową subtelnością tasaka. Skrypt próbuje na siłę być i nowoczesny, i nawiązywać do poprzednich odcinków i budować kanon – jest to niestety syndrom zmanierowanego scenarzysty, który próbuje koniecznie rozwinąć i udziwnić pewne istniejące już uniwersum (vide moja dyżurna dwójka ulubionych filmów – „Ostatnia krucjata” czy „Powrót Jedi”). Wszystko to zapewne wyglądało fajnie na papierze, ale efekt finalny pozostał mocno taki se. Niektóre nawiązania są mega wymuszone – i tu mogę podać całą postać starej Marion, która jest po prostu fatalna i w najmniejszym stopniu nie przypomina humorem i finezją tej z „Raidersów”. Sama pani Karen Allen sprawia wrażenie, jakby miała 20-letnią przerwę w pracy aktorskiej... Co ciekawe, jeśli ktoś z Was zetknął się kiedyś ze scenariuszem „Indiana Jones and the Saucer Men from Mars” Jeba Stuarta (np. na mojej pyrkonowej prelce przed laty), zauważy, że mniej więcej 80% filmu się na nim zasadza. Może właśnie z uwagi na ten sentyment podoba mi się wyśmiewana przez wszystkich scena z lodówką, która zadebiutowała właśnie tam i od lat była do wglądu na necie.

Ciekawym, acz wg mnie fatal-nym, zabiegiem była autoryzacja kanonu „Kronik młodego IJ” w filmie. Mamy tu kilka nawiązań do jego (nie zawsze najsensowniejszych) histo-rycznych przygód, które chyba spec-jalnie wcisnął Dżordż na złość fanom. Obawiam się, że twórcy nie zauwa-żyli, że podnieśli tu rękę na jedną  z podstawowych zasad kina nowej przygody, które sami wcześniej stworzyli: film nie może być zbyt mocno osadzony w realiach. Musi być umieszczony w swoim własnym pod-kręconym wycinku rzeczywistości, gdzie obowiązują ciut inne reguły gry. Doklejenie do kanonu przygód młodego IJ z Pancho Villą w dość ośmieszający sposób sprowadza świat „Indiany” na ziemię...

Po tej litanii przekleństw czas powiedzieć parę słów o postaciach.
Najpierw stary Indiana; póki siedzi za biurkiem albo stoi – jest OK. Jednak  w scenach akcji patrzy się na niego nieco dziwnie i nie da się uniknąć podejrzeń, że dubler miał jednak co robić. Także gęba i teksty Indiany raczej mówią „byłem kiedyś Indianą Jonesem” niż „jestem Indianą Jonesem”. Nie mówię – Ford trzyma się dobrze, jednak chyba jakaś psychologiczna granica została przekroczona i ciężko jest zobaczyć w nim tę samą postać, co w poprzednich odcinkach. I jeszcze te legendarne już workowate spodnie...

Po drugie: Spalko i jej dzielne ruskie sołdaty – bez wątpienia jeden z najmoc-niejszych atutów filmu. Pokusiłbym się nawet o opinię, że Spalko to być może najlepszy z dotychczasowych przeciwników Indiany – zimna sowiecka suka, zdetermi-nowana, fanatyczna i inteligentna ulubienica Stalina. Przyznam, że ona i jej kamanda doborowych kacapskich ryjów wypada lepiej i mniej komiksowo niż naziole z np. „Ostatniej krucjaty”. Żeby ubarwić postać możemy do niej dodać też znajomość szermierki, sztuk walki wschodu, jak również pewne inne zdolności, których ze wzglę-dów spoilerowych nie przytoczę. O dziwo – Blanchett sprawia wrażenie jedynej osoby całkiem na miejscu w tym całym filmie. Brawa dla tej pani!

Teraz Mutt, czyli główny winowajca nienawiści fanów. Kurde, mogło być dużo gorzej – nie jest on co prawda tak fajną postacią prawie-główną jak Henry Senior, ale też nie jest jakimś infantylnym gówniarzem, jak można by się spodziewać. Jego szyk greasera, brylantowanie fryzury i sprężynowiec tworzą całkiem fajnego kolesia – aczkolwiek, czy nadaje się on na SYNA INDIANY JONESA to całkiem inny temat. Muttowi zawdzięczamy kultową scenkę bójki w barze „dresiarze vs. gitowcy”, natomiast niestety cała kwestia synostwa/rodzinki Jonesów wypadła na poziomie wczesnych lat ‘80 – czyli dość zdawkowo i sztucznie, ale tego się nie czepiam. Bardzo miły motyw mamy na sam koniec, kiedy waży się kwestia ewentualnego przejęcia serii przez Mutta – czuje się tu prawie, jakby Spielberg ostatkiem sił pokazał faka Lucasowi...

O starej Marion już pisałem i właściwie nie ma co o niej więcej pisać, więc dodam coś o Macu, czyli śmiesznym koledze Indiany. Ray Winstone bardzo sprawnie wskakuje w buty Sallaha i, trzeba przyznać, obok Blanchettowej ciągnie aktorsko film. Fajny oldskulowy design, humor i jasno skreślona postać – kolejny właściwy człowiek na właściwym miejscu.

A czy w filmie jest coś naprawdę fajnego, poza stałymi elementami serii
i tizerkiem? Owszem, mamy kilka dobrych pościgów – po miasteczku uniwersyteckim, który jest kręcony klasycznie i ma fajny oldskulowy klimacik. Kolejny, w dżungli, jest fajny akcyjnie, ale wizualnie niestety made by dużo komputerów. Pojawia się dość fajny wątek profesora Oxleya (kolejnego wieloletniego przyjaciela Jonesa, o którym nigdy nie słyszeliśmy), a także spora dawka pułapek i zagadek (aczkolwiek jak wspomniałem – zwykle w smętnej studyjnej prezentacji), będących niestety recy-clingiem starych motywów. Sam motyw kryształowej czaszki zaczyna się całkiem ciekawie i jest fajnie rozwijany – do momentu, gdy pod koniec nie stacza się w odmęty banału.

Co do muzyki - no cóż, jeśli ktoś słyszał jeden soundtrack Johna Williamsa, właściwie słyszał wszystkie. Oprócz klasycznego Raiders March (fajnie przerobionego  w końcowych napisach), który w filmie pojawia się skandalicznie rzadko, mamy muzyczne nawiązania do „Arki” czy „Graal” w adekwatnych momentach... I to właściwie tyle. Nie zauważyłem tu żadnego spec-jalnego "motywu kryształowej czaszki", za to kilka znajomych taktów z TPM i AOTCa. Jak zwykle.

IJ4 był dla mnie wielkim zawodem. Podchodziłem do niego z dużym nastawieniem na plus i zakładałem, że Spielberg zrobi film, którego nawet Lucas nie będzie umiał skopać. Niestety. Byłbym w stanie wybaczyć mu może połowę wszystkich słabości i nawet może przykleić łatkę, że podobał mi się. Jednak skala zniszczeń jest zbyt duża – a sama jedna scena, kiedy Mutt bawi się w Tarzana wystarczy do sponiewierania filmu.

Zauważyliście zapewne, że pisząc o twórcy filmu częściej wymieniam Dżordża niż Spielberga... A to dlatego, że wyraźnie widać, iż jest to bardziej film Lucasa. Jak wiadomo, Spielberg w swojej karierze popełnił kilka naprawdę świetnych filmów i jakoś nie chce mi się wierzyć, że nagle przestawił się na inne tory kina czysto rozrywkowego, w dodatku tory mocno powykrzywiane przez podeszły wiek. W dorobku reżysera „Monachium” czy „Raportu mniejszości” pojawił się film o mniejszej dawce dramatyzmu niż „Ostatnia krucjata”... Nie jest to może TPM redut – ale daleko mu do tego, czego fani oczekiwali. CZY NAPRAWDĘ TAK ŁATWO BYŁO SKOPAĆ INDIANĘ JONESA???
Grunt, że „Mumia 3” na horyzoncie.

Ocena (1-5):
Stary człowiek i może: 3
Ruskie: 5
Sztampa i banał: 4
Fajność: 4 (bonus punkt za to, że to Indiana)
Cytat: Mutt? What kind of name is it?
Ciekawostka przyrodnicza: Pewien zadeklarowany poznański mega-fan „Indiany” o mało przepuścił przedpremierę, żeby obejrzeć finał Mundialu w telewizji!

Commander John J. Adams
Informator Gdańskiego Klubu Fantastyki

Zgłoś swój pomysł na artykuł

Więcej w tym dziale Zobacz wszystkie