Dziw bierze, że Leterrier, który tak sprawnie odświeżył Hulka, nie był w stanie wykrzesać krzty energii z filmu, w którym mamy: walki bogów, bitwy, gigantyczne skorpiony, meduzę oraz Krakena. Pamiętacie trailer? Epa, siekany montaż, czad muza, epa, release the Kraken!, skorpion napierdala ogonem do taktu, Perseusz leci w slomo i lutuje, epa. Niestety, w gotowym filmie nie odnajdujemy nic z tych rzeczy. Tzn. może i odnajdziemy, ale bez fajnej muzy, bez epy – i generalnie jakoś sennie. Całość podpada właściwie pod zwrot kasy, bo produkt nie posiada cech, o których zapewniał nas sprzedawca, no ale tak to już jest z trailerami.
Tytuł: Clash of the Titans
Produkcja: USA, 2010
Gatunek: Historyczny
Dyrekcja: Gość od nowego Hulka
Za udział wzięli: Iza Miko, Jake Sully, Qui-Gon Jinn, angielski pacjent, Le Chiffre i bondowska dupeczka, biskup Cranmer, koleżanka Riddicka, Atia
O co chodzi: Perseusz lansuje anty-teizm
Jakie to jest: Dziś, moi drodzy netosłuchacze [i infoczytacze - przyp. GKF], będzie krótko i na temat, gdyż niestety nie ma za bardzo o czym pisać. Nowy Clash of the Titans to
kolejny przedstawiciel gatunku flatline, czyli film nie mający absolutnie żadnych wartości wyróżniających – ani na plus, ani na minus.
Dziw bierze, że Leterrier, który tak sprawnie odświeżył Hulka, nie był w stanie wykrzesać krzty energii z filmu, w którym mamy: walki bogów, bitwy, gigantyczne skorpiony, meduzę oraz Krakena. Pamiętacie trailer? Epa, siekany montaż, czad muza, epa, release the Kraken!, skorpion napierdala ogonem do taktu, Perseusz leci w slomo i lutuje, epa. Niestety, w gotowym filmie nie odnajdujemy nic z tych rzeczy. Tzn. może i odnajdziemy, ale bez fajnej muzy, bez epy – i generalnie jakoś sennie. Całość podpada właściwie pod zwrot kasy, bo produkt nie posiada cech, o których zapewniał nas sprzedawca, no ale tak to już jest z trailerami.
Tak jak w Hulku mieliśmy świetnego, acz niemrawego głównego bohatera, niezłe dialogi i akcję nakręconą w mega wciągający sposób, tak tutaj mamy Perseusza jako rzutkiego mruka i akcję kręconą jak film z wesela. Ciężko wyobrazić sobie bardziej epiczny i patetyczny temat niż jego przygody, a mimo to nie widzimy ani jednej kultowej sceny, żadnego naprawdę bohaterskiego wyczynu. Wszystko odbywa się mocno od niechcenia i okraszone jest jednymi z najbardziej jałowych dialogów, jakie zna kino. Fabuła z grubsza trzyma się oryginału: Persuesz udaje się w podróż, aby znaleźć sposób na ukatrupienie Krakena, który już za parę dni, za dni parę, włoży Andromedę w swą koparę. Mamy tu jednak kilka udziwnień: o ile w pierwszym Clashu Perseusz miał mega zgodę z bogami, dostawał od nich fajne gadżety i generalnie miał uporządkowany światopogląd, o tyle tutaj uznaje za stosowne z bogami wojować i ze wszech miar ich wypierać. Co ciekawe: sam twórca filmu nie jest pewien, co chce przekazać, gdyż z akcji na zmianę wynika, że ludzie sprzeciwiający się bogom czynią źle albo dobrze. W końcu staje na tym, że niektórym trzeba się sprzeciwiać, a innych czcić, więc wszyscy są zadowoleni. Być może jest to jakieś współczesne przesłanie, które mi umyka.
Na trasie swoich przygód nasz Jake Sully spotyka wzmiankowane wielkie skorpiony, stygijskie wiedźmy, Meduzę – a także plemię Dżinnów, które chyba urwały się z innej bajki, ale jeden z nich zostaje jego najlepszym kolegą. Pojawia się też zmutowany pokraka Kalibos, ale ma on tu znacznie mniej do powiedzenia niż w 1981 – w ogóle teraz wyprawa zajmuje prawie cały film, poprzednio była to właściwie tylko jego druga połowa.
W borykaniu się z tymi atrakcjami pomagają Perseuszowi Le Chiffre i jego gang oraz dwóch łowców potworów, którzy przyłączają się do ekspedycji z głupia frant i robią głównie za tło. W ogóle nieco żałosne są próby wprowadzania konwencji typu „oddział na misji”, gdyż ryje bohaterów są słabo rozróżnialne, a ich imiona poznajemy najczęściej dopiero w momencie ich bohaterskiej śmierci. Tak czy inaczej: pierwotny film miał oczywiście nieco staroświecką strukturę i momentami dłużył się jak nie wiem – ale wrażenie przygody i rozmachu, jakie po nim zostawało, było nieporównywalne z produktem AD 2010. Na początku wyprawy nowy Perseusz wyśmiewa nakręcaną sowę Bubo, nie wiedząc, że wkrótce zafunduje nam przygody na podobnym do niej poziomie. Mamy tu też różne bardzo logiczne zagrania, jak np. to, że mieszkańcy Argos, znając dokładnie datę i godzinę zagłady swojego miasta przez Krakena, mimo wszystko zostają popatrzeć, a potem są bardzo zdziwieni własnym zgonem. O różnych korektach mitologii urągających nie tylko starożytnym Grekom, ale i zdrowemu rozsądkowi nie wspomnę; warto jednak napomknąć o samym Olimpie, który jest też mocno zlany, mimo niezłego visuala – dobrze jednak, że uchował się motyw pamperków symbolizujących ludzi.
Dziwota, że do czegoś tak kiepskiego znaleziono taką obsadę (to zdanie tak często pojawia się w reckach, że zaraz chyba dopiszę do niego makro). Neeson, Fiennes czy wspomniany Le Chiffre, który chyba na dobre zasmakował w czekach od producentów kina akcji. Gemma Arterton też chyba wypływa właśnie na szerokie wody (czy też szerokie piaski właściwie).
Niestety praktycznie wszystkie wymienione talenta są mocno pomarno-wane, gdyż postacie te recytują swoje formułki w konwencji polskiego filmu. Na zakończenie pozwolę sobie na parę dobrych słów, aby pokazać, że film jest jednak średni, a nie mega słaby. Po pierwsze COTT ma bardzo przyzwoity design: poprawny Kraken (umówmy się, że jednak nieco lepszy niż w starym – no i pokazany dopiero na sam koniec), świetna łódź Charona, fajna świątynia Meduzy. Generalnie wszystko nieco się rozkręca pod koniec, od przekroczenia Styksu: pojedynek z koszmarnie komputerową Meduzą ma kilka niezłych momentów ocierających się o kult („Tell them the men did it”). Także finałowa bitwa Perseusza z Krakenem też niezła: jeśli w filmie jest jedno dobre ujęcie – to jest nim dwusekundowa genialna panorama za Marcusem galopującym na Pegazie wzdłuż muru z Krakenem w tle; kurde, czemu cały film nie był taki??? Niezły był też moment ze spadającą w otchłań kolekcją pamperków Zeusa; jak widać – pan reżyser miewał przebłyski.
Ale to niestety właściwie wszystko. Zamiast kultowych scen i ujęć mamy ujęcia zrobione pod 3D, które powoli staje się klątwą dla współczesnego kina. Zamiast fajnej pompatycznej muzy jakieś generyczne przygrywanie, przy którym Chopin to Hans Zimmer. Z filmu, który miał wszystkie predyspozycje, żeby się wybić i zabłysnąć, dostaliśmy blockbusterową pulpę w najczystszym wydaniu. Powinien być Kraken na takich.